wtorek, 23 kwietnia 2013

"Wśród mangowych drzew. Wspomnienia z dzieciństwa w Indiach", Madhur Jaffrey

Wydawnictwo Czarne
Po dwóch "zimnych" książkach, przyszedł czas na opowieść o Indiach, kraju wysokich temperatur, tysięcy kolorów i niepowtarzalnych smaków. Jaka miła odmiana po historiach ze śniegiem w roli głównej!

Madhur Jaffrey jako dziewczynka nie potrafiła i nie lubiła gotować, a w wieku dorosłym wydała kilkanaście książek kucharskich (być może, mieszkając na Zachodzie, zatęskniła za smakami z dzieciństwa?). Nie czytałam żadnej z tych pozycji, ale po lekturze "Wśród mangowych drzew" postanowiłam kupić przynajmniej jedną z nich i rozpocząć swoją indyjską przygodę bez wychodzenia z domu. W zasadzie mogę zacząć od zaraz, bo również wspomnienia Madhur zawierają sporo przepisów na domowe, tradycyjne potrawy, od zawsze jadane przez rodzinę autorki.

"Wśród mangowych drzew" to książka, która może nie zachwyca, ale mimo wszystko nie pozwala o sobie zapomnieć nawet po odłożeniu na półkę. Kiedy robiłam sobie przerwę w czytaniu, zaczynałam myśleć o potrawach, które bym zjadła, o barwnych sari, o zapachu jaśminu. Wspomnienia Madhur są bardzo zmysłowe, działają na wyobraźnię i pozwalają się przenieść w czasie i przestrzeni, usiąść w szkolnej ławce z autorką, przykucnąć przy piecu w kuchni z jej matką, wspinać się na górskie szczyty z kuzynami. Czegoś mi jednak do pełni szczęścia zabrakło. Może na moje wrażenie wpłynęło powolne tempo narracji? To musiała być kwestia opowiedzianych historii, bo sam ich opis jest doskonały, pisarce nie poskąpiono talentu.
Podoba mi się też oprawa graficzna książki, okładka i zamieszczone wewnątrz rodzinne zdjęcia. No i nie można zapomnieć o znajdujących się w tomie przepisach!

Podsumowując - "Wśród mangowych drzew" nie powaliła mnie na kolana, ale zdecydowanie jest to pozycja sympatyczna, starannie wydana i dobrze napisana, po którą warto sięgnąć. Idealna propozycja dla podróżników - łakomczuchów.

niedziela, 14 kwietnia 2013

"Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy", Apsley Cherry-Garrard

Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poprzednia książka, którą przeczytałam, też opowiadała o życiu w surowym, mroźnym klimacie. Jednak, podczas gdy "W syberyjskich lasach" jawi się jako bajka o chłopcu, który pojechał się pobawić na śniegu, "Na krańcu świata" to historia przerażająca, nie pozostawiająca cienia wątpliwości co do okropności, jakie musieli przeżyć jej bohaterowie.

Wyprawa Roberta Scotta wraz z grupą podróżników i naukowców na biegun południowy przeszła do historii. Mężczyźni spędzili w skrajnie nieprzyjaznych warunkach ponad 2 lata, prowadząc różnorakie badania, zakładając kolejne bazy i dążąc do najważniejszego celu: zdobycia bieguna. Śmiałkowie zmagali się nie tylko z temperaturami sięgającymi 60 stopni poniżej zera - wiedzieli, że w tym samym czasie podobną wyprawę podjął Norweg Amundsen, który w rezultacie wygrał antarktyczny wyścig. Podróż Scotta natomiast, chociaż zakończyła się częściowym sukcesem, została okupiona śmiercią wielu osób, w tym samego dowódcy.

Relacja Apsleya Cherry'ego-Gerrarda, który nie tylko spędził na Antarktydzie cały czas trwania ekspedycji, ale również brał udział w jej najtrudniejszej, zimowej części, poraża. Mężczyzna opisał wszelkie szczegóły wyprawy, od życia codziennego ludzi, przez problemy ze zwierzętami pociągowymi, po poszczególne etapy podróży. Jego historia daleka jest od dramatyzmu czy przesady, nie brakuje w niej za to szczerych emocji, fragmentów z dzienników kolegów i kronikarskiej dokładności. Te czynniki wpłynęły na jej niezbyt łatwy odbiór, ale jednocześnie sprawiły, że od książki trudno się oderwać. Dziwne, ale tak właśnie mi się "Na krańcu świata" czytało - zarówno ze znużeniem, jak i ogromną ciekawością. Trudno w trakcie lektury nie zastanawiać się, jak ludzie zdołali na początku dwudziestego wieku przetrwać na Antarktydzie, dysponując stosunkowo prymitywnym wyposażeniem, odżywiając się głównie sucharami i pingwinim mięsem i codziennie starając się wypełniać swoje badawcze obowiązki. Szczerze podziwiam wszystkich uczestników ekspedycji, ich determinację, odwagę i marzenia, do których dążyli. Nie dziwię się także, że National Geographic Adventure uznało "Na krańcu świata" za najlepszą pozycję podróżniczą w historii - może czytałam przyjemniejsze czy lepiej napisane książki, ale żadna z nich nie dorównywała rozmachem opowieści Cherry'ego-Gerrarda.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

"W syberyjskich lasach", Sylvain Tesson

Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Dobrze się czyta o trzydziestostopniowych mrozach, kiedy trzeba odśnieżać chodnik w Wielkanoc. Zima nam się w tym roku w Poznaniu przedłużyła, ale to jeszcze nic, w porównaniu ze skuwającym Bajkał majowym lodem. Różnica polega na tym, że my sobie takiej aury nie wybieraliśmy, a Sylvain Tesson na własne życzenie znosił surowe warunki syberyjskich lasów.

Francuz na pół roku zaszył się w surowej chacie nad brzegiem Bajkału. Zabrał ze sobą kilka najpotrzebniejszych do przetrwania przedmiotów (siekiera, zapałki i świece, chyba roczny zapas wódki, spirytusu i paracetamolu na kaca), ogromną skrzynię książek i zamieszkał sam, najbliższych sąsiadów mając w zasięgu kilku godzin marszu. Dni w tajdze nie obfitują w wydarzenia, autor miał więc dużo czasu na prowadzenie notatek.

Czytałam już kilka książek traktujących o samotnym życiu na dalekiej północy i "W syberyjskich lasach" należy do najsłabszych. Sylvain Tesson zupełnie mnie nie porwał, jego opowieść ciągnęła się jak śnieżne dni na Syberii - i była równie urozmaicona. Czytanie, rąbanie drewna, picie wódki - wiem, że tym zajmują się wszyscy traperzy, ale niektórzy potrafią zdecydowanie ciekawiej opowiadać o otaczającym ich świecie. U Wilka nie brakuje mądrych przemyśleń na temat życia jako takiego, w "Zewie natury" każdy dzień wydaje się być fascynujący, a u Tessona, owszem, zdarzają się interesujące fragmenty, ale całość wydaje mi się zbyt  natchniona. Być może wszyscy ludzie, którzy za jedyne towarzystwo mają dzikie zwierzęta, zaczynają pisać ckliwe zdania o gwiazdach, niebie i ogromie jeziora, ale nie wszyscy te swoje wypociny wydają drukiem.

"Nic nie może równać się z samotnością. Do szczęścia brak mi jedynie kogoś, komu mógłbym to powiedzieć." - myślę, że ten cytat z książki stanowi jej najlepsze podsumowanie. Tesson wyjechał, cieszył się ze swojego osamotnienia, ale jednocześnie tęsknił za kobietą, która została w Paryżu. Kiedy okazało się, że nie ma już do czego wracać, autor zaczął więcej pić i więcej pisać. Notatki stały się bardziej szczere i na jaw wyszedł fakt, że wyjazd na Syberię był po części powodowany strachem i niechęcią do samego siebie. W lesie łatwiej jest żyć - nie trzeba martwić się o skomplikowane relacje międzyludzkie, każdy dzień przypomina poprzednie, czas zajmuje rąbanie drewna na opał, łowienie ryb i jazda na  łyżwach. W surowych warunkach człowiek wiele dowiaduje się o swoich pokładach cierpliwości, wytrwałości i o tym, za czym tęskni. Kiedy dla autora nadszedł czas powrotu do cywilizacji, pisał, że chętnie do tego prostego życia wróci. Przesiadywanie przy oknie i kontemplowanie zmian zachodzących na powierzchni Bajkału wydawało mu się bardziej pociągającą perspektywą niż uczestniczenie w paryskiej codzienności. Najwyraźniej niektórzy z nas rodzą się eremitami.

PS: Spodobał mi się bardo fragment, w którym Tesson pisze o Rosjanach: "Słowianie mogą godzinami wpatrywać się w krople na szybach. Czasami wstają, napadają na jakiś kraj, robią rewolucję, a potem wracają marzyć u okna w przegrzanej izbie. Zimą na okrągło piją herbatę i nie chce im się wychodzić z domu." Dla kilku podobnych perełek warto przeczytać tę książkę.