czwartek, 24 maja 2012

79- "Najlepsze dania Billa", Bill Granger

wydana przez wydawnictwo MUZA
Ta książka długo figurowała na mojej liście "do kupienia w bliżej nieokreślonej przyszłości", aż w końcu dostałam ją na urodziny od znajomych w pracy. To był naprawdę trafiony prezent, ale przez miesiąc nie miałam czasu zabrać się za porządne czytanie- do wczoraj, kiedy zrobiłam sobie wolny wieczór.

Billa Grangera kojarzę ze wzmianek w programach kulinarnych i czasopismach. Podobno w rodzimej Australii jest bardzo znany- prowadzi 3 czy 4 restauracje, wydał kilka pozycji książkowych.
W polskich księgarniach widziałam dwie książki jego autorstwa- poza opisywaną tutaj, jeszcze "Nakarm mnie", która zapowiada się równie zachęcająco.

W "Najlepszych daniach Billa" najbardziej podobają mi się zdjęcia: nastrojowe, ale nie staroświeckie; główną rolę grają na nich produkty, a nie wymyślna stylizacja czy naczynia. Fotografie obrazują każde danie, ale nie brakuje też innych, ukazujących autora, jego rodzinę i wyjątkowo udane potrawy. To zdecydowanie jest książka, która uwodzi wyglądem.

Co do samych przepisów, to mam mieszane uczucia. Niektóre z nich wydają się być świetne, mam ochotę je wypróbować- ale większość potraktowałabym raczej jako inspirację do łączenia smaków, a nie gotowe receptury. W kilku z nich w spisie składników brakuje elementów wymienionych później, co może nastręczac problemów w trakcie gotowania.

Najciekawszy wydał mi się rozdział poświęcony śniadaniom. Bill Granger znany jest ze swoich potraw z jajek i w książce ich nie brakuje- są tam między innymi dania pochodzące z Afryki czy Izraela, ale również takie klasyki jak jaja po benedyktyńsku czy naleśniki. Na zdjęciach wszystko prezentuje się bardzo apetycznie i zachęca do chwycenia patelni lub garnka i zafundowania sobie porannej przyjemności.

Podobają mi się też przepisy na desery (ciasto z musem czekoladowym!) oraz ryby i owoce morza, zwłaszcza te w formie sałatek. Ponieważ Bill skupia się na kuchni australijskiej, dania idealnie nadają się na cieplejsze pory roku.

Jeśli chodzi o kwestię czysto literacką, to "Najlepsze dania Billa" nie są raczej książką "do czytania"- opisy dań są krótkie (ale bywają dowcipne), a same przepisy napisane prostym językiem: ich forma bardziej przypomina instrukcję obsługi odkurzacza, niż barwne pisarstwo Sophie Dahl czy Jamiego Olivera. Dla mnie to wada, ale wiele osób może postrzegać tę cechę jako zaletę, bo nic nie odwraca uwagi od gotowania.

Podsumowując- "Najlepsze dania Billa" nie zostaną moją ulubioną książką kucharską, ale cieszę się, że mam tę pozycję na półce, bo na pewno kiedyś po nią sięgnę- jeśli nie w celu wykorzystania przepisu, to chociaż po to, żeby pooglądać zdjęcia i zaczerpnąć z nich inspirację.


poniedziałek, 21 maja 2012

78- "Twierdza Beaufort", Ron Leshem

wydana przez Wydawnictwo W.A.B.
Nie znoszę filmów wojennych. Oglądanie ludzkiego cierpienia w takiej skali przyprawia mnie o mdłości, głosy wyjących na polu bitwy żołnierzy nie dają później spać. Inaczej sprawa ma się z książkami: może nie jest to mój ulubiony gatunek, ale kilka powieści wojennych zapadło mi głęboko w pamięć, a ich lektura nie sprawiała przykrości.

"Twierdzę Beaufort" kupiłam przypadkiem, sięgając na półkę z literaturą izraelską. Zachęciły mnie wymienione na okładce nagrody, które autor otrzymał za swój literacki debiut i szybka lektura pierwszej strony,która zaciekawiła mnie tak bardzo, że miałam ochotę od razu przeczytać całość.

Bohaterowie "Twierdzy Beaufort" są młodymi chłopakami, odbywającymi służbę wojskową w zapomnianej przez Boga i ludzi (z wyjątkiem członków Hezbollahu) twierdzy w Libanie. Placówka ta ma stanowić ostatnią linię obrony przed granicą izraelską, a jej kluczową pozycję potwierdzają ciągłe ataki ze strony wrogiej armii. W takich warunkach, przebywając całe dnie pod ziemią, pod grubą warstwą betonu, z prysznicem dostępnym raz na dwa tygodnie, z wychodkiem poza bezpieczną strefą, mężczyźni doświadczają strachu i tęsknoty, wątpią w słuszność swojej misji i ponad wszystko pragną przeżyć. Mierzą się ze śmiercią i kalectwem kolegów, nie mają gwarancji, że wrócą do domu. Ale w trakcie służby odkrywają też prawdziwe znaczenie przyjaźni, lojalności i posłuszeństwa- oraz wszelkie możliwe sposoby pozwalające zachować zdrowie psychiczne i zabić czas.

Z lektury najlepiej zapamiętałam dwie rzeczy. Po pierwsze, grę, w którą grają żołnierze po śmierci kolegi: "on już nie". Każdy z nich musi wymyślić coś, czego nieżyjący już nigdy nie zrobi: on już nie będzie miał dzieci, nie wypije kawy z dziewczyną, nie pokłóci się z przyjacielem. Ładny sposób na radzenie sobie ze stratą, prawda?
Po drugie, napięcie, towarzyszące bohaterom (i, siłą rzeczy, czytelnikowi) bez chwili przerwy, nie malejące ani w ciągu dnia, ani w nocy, pozwalające zachować czujność, ale wykańczające psychicznie. Żołnierze stacjonowali w twierdzy po kilka miesięcy, czasami bez przepustek. Ciekawe, jak długo można tak żyć, zanim się zwariuje?

Myślę, że na długo pozostaną mi w pamięci niektóre sceny- takie, jak ta, w której palestyńscy demonstranci sikają na zdjęcie poległego żołnierza, na oczach jego kolegów. Albo ta opisująca poszukiwania urwanej przez rakietę głowy jednego z zabitych, którą trzeba było znaleźć ze względu na matkę chłopaka.
Podobnych obrazków w książce nie brakuje.Może nie jest to ładne, ale myślę, że prawdziwe i chociażby dlatego myślę, że powieść warto przeczytać.


poniedziałek, 14 maja 2012

77- "Wielkanocna parada", Richard Yates

wydana przez Wydawnictwo Sonia Draga
Zabawne, ale ta powieść równie dobrze mogłaby nosić tytuł innej książki Yatesa- "Drogi do szczęścia". Bo chociaż obie opowiadają zupełnie inne historie, zarówno w jednej, jak i w drugiej najistotniejsze jest dążenie do bycia szczęśliwym. I, niestety, w obu próby te spełzają na niczym.

Sama nie wiem, dlaczego tak lubię przygnębiające powieści. Może pomagają mi uświadomić sobie, że moje życie jest wspaniałe, a problemy, na dłuższą metę, nieistotne? Jeśli książka dobrze się kończy, napawa mnie to optymizmem, jeśli nie- pozwala się wypłakać.
Poza tym, wydaje mi się, że łatwiej jest napisać dobry dramat- stworzenie powieści lekkiej i zabawnej, która nie będzie jednocześnie płytka albo przesadzona wydaje się nastręczać więcej problemów. Podobnie dzieje się z filmami.

Bohaterką "Wielkanocnej parady" jest młodsza z dwóch sióstr, Emily. W przeciwieństwie do starszej Sarah, nigdy nie wychodzi za mąż, ale za to zdobywa dobre wykształcenie i niezależność finansową. Wiąże się z wieloma mężczyznami, ale z nikim nie udaje jej się stworzyć wartościowego związku. Jeden z jej partnerów nieustannie wspomina byłą żonę; inny jest cierpiącym, egocentrycznym poetą, ogarniętym obsesją wydania kolejnego tomiku; z kolejnym Emily znajduje płaszczyznę porozumienia jedynie w łóżku. Lata przeciekają jej przez palce, praca zaczyna być utrapieniem, a przyjaciele się wykruszają. Tymczasem jej siostra trwa w małżeństwie z damskim bokserem i coraz bardziej pogrąża się w pijaństwie, aż w końcu umiera. Jej śmierć stanowi ostatnią z serii zgonów członków rodziny Emily i kobieta zostaje na świecie sama, zmagając się z ogarniającym ją szaleństwem.

"Wielkanocną paradę", chociaż jej fabuła nie należy do podnoszących na duchu, czytało mi się świetnie. Połykałam kolejne strony, ciekawa, jak potoczą się losy Emily. Ta nieszczęśliwa kobieta wzbudza raz litość, raz odrazę, ale urzeka też swoją, jakże ludzką, skłonnością do popełniania błędów i nieuczenia się na nich. Po przeczytaniu powieści obiecałam sobie jedno- że nigdy nie skończę tak, jak Emily.

sobota, 12 maja 2012

76- "Lotem gęsi", Mariusz Wilk

wydana przez wydawnictwo Noi sur Blanc
Sympatię do książek Mariusza Wilka dzielę ze swoim Tatą. Oboje lubimy opisy północnych krańców świata- Rosji, Grenlandii czy Alaski, i eseje z serii "Dziennik Północny" Wilka doskonale się w nasze upodobania wpisują.

Minęło sporo czasu, od kiedy przeczytałam "Tropami rena" i nie pamiętam już szczegółów. Zapisała mi się jednak w pamięci specyficzna atmosfera, tak charakterystyczna dla wszystkich książek tego autora- atmosfera spokoju, zadumy, ale na pewno nie nudy. Wilk opowiada w niej o Saamach, zamieszkujących daleką północ, od wieków prowadzących podobny tryb życia. W ich codzienności obecne są tradycyjne obrzędy i harmonia z naturą- rzeczy, które tak autora fascynują. Poprzez badanie zwyczajów Saamów Wilk szuka swojej tropy- swojej życiowej drogi, sposobu na siebie. Chociaż w zasadzie właściwsze byłoby stwierdzenie, że Wilk podąża za swoją tropą, bo znalazł ją wiele lat wcześniej, przenosząc się do Rosji.

"Lotem gęsi" stanowi kontynuację dzienników, chociaż jest zbudowana inaczej niż poprzednie tomy. Autor podzielił ją na trzy części, a każda z nich jest poswięcona innemu miejscu. W pierwszej Wilk opowiada o Pietrozawodsku, stolicy Karelii, mieście, w którym mieszka, kiedy nie przebywa na wsi. Drugi fragment to opis podróży na Labrador, gdzie Wilk podążał śladami Kennetha White'a, a część trzecia dotyczy domu w Kondzie Biereżnej, chociaż miejsce jest tu najmniej ważne. Bardziej istotne stają się opowieści o przeszłości, niepokoje autora i jego "słuszne poglądy na wszystko".
Ta pewność siebie i przekonanie o nieomylności trochę mnie w "Lotem gęsi" drażni. Cieszę się, że Wilk odnalazł w Rosji szczęście, że realizuje się jako ojciec, że dobrze mu w oddaleniu od cywilizacji. Ale czy musi negować słuszność innego stylu życia? Czy konieczne jest wyrzekanie na wszystko i wszystkich poza północną prowincją i jej ludźmi?

Szczególnie zirytował mnie fragment dotyczący rodziny. Wilk twierdzi, że "liczą się" jedynie dzieci poczęte z miłości w naturalny sposób. Nie waż się, czytelniczko, zajść w ciążę za pomocą metody in vitro! Takie dziecko nie będzie w rzeczywistości twoje, będzie sztuczne, bo nie dał ci go Bóg, i nie masz co się oszukiwać.

Jest w "Lotem gęsi" jeszcze kilka fragmentów, które mnie denerwują, bo z wieloma poglądami autora się nie zgadzam. Jednak prawda jest taka, że nikt mnie do czytania nie zmuszał, a skończyłam książkę z przyjemnością, wybierając dla siebie bliskie mi części. Jest w niej dużo smutku, nie brakuje nostalgii- ale jest też myśl, że każdy z nas jest panem własnego losu (tworzy swoją tropę). I że ważne, żeby podążać szlakiem, który nas uszczęśliwi albo wzbogaci. Mogę więc mieć zastrzeżenia do niektórych opinii Wilka, ale mimo wszystko cieszę się, że przeczytałam tę książkę, bo jej lektura dała mi coś dobrego.


czwartek, 3 maja 2012

75- "Filmy mojego życia", Alberto Fuguet

wydana przez muchaniesiada.com
Tę książkę kupiłam kilka lat temu dla przyjaciółki. Nie przeczytałam jej wtedy, ale K. powiedziała, że bardzo jej się podobała. Kiedy zobaczyłam ją jakiś czas temu w księgarni, pomyślałam, że warto byłoby sprawdzić, co daje się bliskim w prezencie- i tak "Filmy mojego życia" powędrowały ze mną do domu.

Pomysł na fabułę jest rewelacyjny: mężczyzna poznaje w samolocie kobietę i, pod wpływem krótkiej rozmowy, postanawia opowiedzieć jej historię swojego życia. Nie robi tego jednak tak po prostu- po pierwsze, nie spotykają się ponownie, więc wysyła do niej e-maile. Po drugie- o wszystkich znaczących wydarzeniach wspomina, opisując pięćdziesiąt najważniejszych dla niego filmów, które obejrzał w dzieciństwie i młodości. Opowieść o "Szczękach" czy "Skrzypku na dachu" przeradza się w historię o romansach matki, pierwszej miłości, wakacjach nad morzem. Każdy kolejny dramat, horror czy western wiąże się z jakimś wspomnieniem, a tych Beltran ma niemało. Obecnie znany sejsmolog, wychowywał się w dwóch państwach, mówił w dwóch językach, a ta dwoistość naznaczyła go na całe życie, sprawiając, że nigdzie nie czuje się u siebie. Trzęsienia ziemi, te z Kalifornii i te z Chile, stanowią oś jego opowieści- ważne dla jego rodziny i milionów innych ludzi, stają się pasją i sensem życia Beltrana. Trzęsie mu się grunt pod nogami, niestabilna jest też sytuacja polityczna w kraju, a nawet uczucia mężczyzny i jego bliskich. Wszystkie te elementy: filmy, sejsmologia i rzeczywistość dwóch państw przeplatają się ze sobą, tworząc intrygującą opowieść.

Trochę żałuję, że nie wdziałam większości filmów wymienianych w książce, bo pewnie łatwiej byłoby mi zrozumieć emocje bohatera. Sama koncepcja Alberto Fugueta bardzo mi się podoba, ale powieści nie czytało mi się najlepiej. Momentami mnie nudziła i miałam wrażenie, że brak jej płynności. Naprawdę szkoda, bo zapowiadała się świetnie.


74- "Jamie's Kitchen", Jamie Oliver

wydana przez wydawnictwo Penguin Books
Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem wielbicielką Jamie'ego Olivera. Cenię go za szczerość, miłość do gotowania i brak zadęcia. Czasami wydaje mi się, że kucharz za wszelką cenę chce pokazać, że jest równym gościem, ale to niewielka wada i w sumie mi nie przeszkadza. W swoich programach i książkach Jamie udowadnia, że naprawdę kocha to, co robi- co więcej, potrafi pasją zarazić innych.

Jednym z najbardziej znanych projektów Olivera jest "Fifteen"- londyńska restauracja, w której pracują "trudni" nastolatkowie, przez gotowanie starający się poprawić swoje życie. Może brzmi to górnolotnie, ale Jamie założył, że satysfakcjonująca praca i posiadanie jasnego celu mogą zdziałać cuda- i podobno w przypadku dzieciaków z "Fifteen" ta zasada się sprawdza.
"Jamie's Kitchen" powstała w wyniku doświadczeń Olivera płynących z tego projektu. Znajdują się w niej przepisy wykorzystywane zarówno w "Fifteen", jak i w innych lokalach Nagiego Szefa; są tam też porady dla początkujących kucharzy: jak siekać warzywa, wyfiletować rybę, zrobić domowy majonez.

"Jamie's Kitchen" nie różni się od pozostałych znanych mi książek tego autora-jest tak samo starannie wydana i ozdobiona pięknymi zdjęciami. Każdy z ponad stu zawartych w niej przepisów opatrzony został krótkim wstępem- często są to anegdoty opisujące okoliczności powstania danej potrawy, ale nie brakuje też notatek z serii: "Rewelacja! Musicie tego spróbować, to najlepsza zupa, jaką jadłem!" Jamie pisze tak, jak gotuje: prosto, bez zbędnych ozdobników, zwyczajnie. Co drugi składnik określa przymiotnikiem "lovely" (frazy takie, jak "lovely piece of pork" z jakiegoś powodu mnie rozczulają), a połączenie entuzjastycznego opisu i apetycznych zdjęć naprawdę zachęca do gotowania. Zrobiłam już zupę inspirowaną jego minestrone i rzeczywiście była pyszna.

Gdybym chciała kogoś przekonać do tego, że gotowani może być przyjemne, podarowałabym mu książkę Jamie' ego. Kiedy odkrywasz, że do przygotowania pysznego obiadu potrzebujesz tylko kilku składników i wcale nie musisz wszystkiego  robić idealnie, twoja pewność siebie rośnie. A gdy uda ci się przyrządzić smaczną potrawę bez zalewania się potem, żonglowania egzotycznym jedzeniem i trzech godzin stania przy kuchence, przychodzi ci do głowy myśl, że właściwie możesz to robić częściej. A stąd już prosta droga do miłości do gotowania.

Jestem wdzięczna Jamie' mu za inspirację i miłe chwile spędzone na lekturze jego książek kucharskich. "Jamie's Kitchen" kupiłam w outlecie, ale, szczerze mówiąc, jest ona warta swojej pełnej ceny.