czwartek, 30 maja 2013

"Strasznie głośno, niesamowicie blisko", Jonathan Safran Foer

Wydawnictwo W.A.B.
Są takie książki, o których trudno napisać coś sensownego: "Strasznie głośno, niesamowicie blisko" jest jedną z nich. Interesująca? Tak. Zaskakująca? Jak najbardziej. Czy autor ma talent? Nie można mu go odmówić. Ale wszystkie te określenia wydają się nic nie znaczyć, bo nie oddają emocji, jakich doświadczałam w trakcie czytania.

Oscar Scheller ma dziewięć lat, kochającą mamę i babcię, ale nie ma taty. Ojciec zginął 11 września gdzieś na górnych piętrach World Trade Center, zostawiając żonę w żałobie, a kilkuletniego geniusza z silnym poczuciem... No właśnie, czego? Pustki? Niezrozumienia? Wyrzutów sumienia?

Kiedy Oskar znajduje w pokoju ojca tajemniczy klucz, postanawia odnaleźć pasujący do niego zamek. Jedyną wskazówką jest wypisane na kopercie słowo "Black", a możliwym rozwiązaniem - odnalezienie wszystkich mieszkańców Nowego Jorku noszących takie nazwisko.

W poszukiwaniach towarzyszy mu, chociaż niezauważony przez chłopca, jego dziadek, skrycie mieszkający u swojej żony, od której odszedł wiele lat wcześniej. Historia tego małżeństwa jest najsmutniejszym elementem całej powieści - ich codzienność wypełnia rozpacz, niezrozumienie i stare urazy, a także tęsknota. Niewypowiedziane słowa wiszą w powietrzu - i to dosłownie, bo mężczyzna komunikuje się za pomocą kartki papieru i pióra, nie będąc w stanie mówić. Każde kolejne zdanie opisujące ich zmagania coraz bardziej mnie przygnębiało - co tylko świadczy o umiejętnościach autora i jego znajomości ludzkiej psychiki.

Jonathan Foer stworzył pozornie mało skomplikowaną historię, która jednak ma tyle niuansów, że czytelnikowi łatwo się pogubić. Jego bohaterowie to postaci wielowymiarowe, a Oskar, mały geniusz o wielkich problemach, wzbudza sympatię i współczucie. Dodatkowym atutem książki jest jej oprawa graficzna - niebanalna i ładna.

Autor zdobył wiele nagród literackich, a ja, gdybym mogła, przyznałabym mu swoją - wyróżnienie w kategorii najbardziej wzruszających i najlepiej napisanych powieści.

PS: Spodobał mi się bardzo jeden fragment, mówiący o miłości do książek: "kiedy przeczytał książkę, starał się ją przekazać komuś, kto by ją pokochał, a jeśli nie mógł znaleźć nikogo godnego tego daru, grzebał ją". W tym kontekście stawianie tomów na półce wydaje mi się egoistyczne, chociaż sama tak robię...


wtorek, 21 maja 2013

"Koniec gry", Anna Onichimowska

wydawnictwo Znak
Anna Onichimowska zdecydowanie wskoczyła na wysoką pozycję na mojej liście autorów, których książki muszę zdobyć i przeczytać - najlepiej wszystkie! Dawno już żadna pozycja, o której nigdy wcześniej nie słyszałam, tak mnie nie zachwyciła. "Koniec gry" pochłonęłam w jeden poranek, żałując, że skończył się tak szybko.

Historia opisana w książce jest prosta, łatwo wyobrazić sobie takie wydarzenia i tych bohaterów żyjących w domu obok. Ich problemy są problemami wielu Polaków (ale nie tylko!), dlatego dobrze się o nich czyta i identyfikuje z postaciami. Pewnie każdy z nas spotkał kiedyś jakiegoś Andrzeja - młodego Wszechpolaka - albo jego jeżdżącego tirami, popijającego piwo ojca. I z całą pewnością wszyscy poznaliśmy jakiegoś homoseksualistę, ukrywającego lub nie swoją tożsamość seksualną.

Alek ma siedemnaście lat, spotyka się z najładniejszą dziewczyną w szkole i wstydzi swojego ultrakonserwatywnego bliźniaka. Sam ma liberalne poglądy, ale pewnego dnia musi zweryfikować swoją opinię na własny temat i zmierzyć się z niełatwą do przyjęcia prawdą - że bardziej od kobiet pociągają go mężczyźni. Ukrywanie tożsamości nie jest łatwe, zwłaszcza, kiedy dorabia się w domu znanego reżysera, również geja. Lecz czy warto robić coming-out i narażać się na potępienie? Środowisko rówieśnicze być może zaakceptuje odmienną orientację seksualną, ale co z rodziną? I co z dziewczyną, którą chyba... się kocha?

"Koniec gry" mnie wzruszył. Współczułam Alkowi niewesołej sytuacji, złościłam się na Renię, jego dziewczynę i Julkę, siostrę. Anna Onichimowska jest świetną obserwatorką rzeczywistości i ma dar jej opisywania w taki sposób, że ze zwykłej historii powstaje fantastyczna powieść. Jej postaci są barwne, ich reakcje nieoczywiste, do bólu prawdziwe. Nawet brat, wydawałoby się, że zwykły kretyn, ma  drugie oblicze.
Myślę, że prawdziwą sztuką jest pisanie o sprawach codziennych tak ciekawie, jak robi to autorka. Cieszę się, że dostałam "Koniec gry", bo wydaje mi się, że zanosi się na długą, platoniczną miłość, z gatunku tej, jaką może żywić czytelnik do pisarza.




poniedziałek, 20 maja 2013

"Gorsze światy. Migawki z Europy Środkowo-Wschodniej", Wojciech Śmieja

wydawca Carta Blanca, seria Bieguny
Cały świat zachwyca się Europą Zachodnią, masowo zwiedzając zamki nad Loarą, Madryt i berlińskie kawiarnie. Turyści spacerują eleganckimi deptakami, piją latte w sieciówkach i spędzają popołudnia w podobnych do siebie muzeach. Nie dziwię im się, bo sama chciałabym zobaczyć największe stolice - ale wiem też, że stary kontynent ma nam do zaoferowania znacznie więcej niż tylko zunifikowane życie dużych miast. Zachwycając się bogatymi sąsiadami, zapominamy o krajach, które, chociaż biedniejsze i mniej popularne, mogą być równie ciekawymi celami podróży. Mołdawia, Rumunia czy Macedonia - te nazwy brzmią nieco egzotycznie, a więc tym bardziej zachęcająco.

Przejeżdżając niedawno przez węgierskie i serbskie wsie, zachwyciłam się krajobrazami, a pobyt w Macedonii sprawił, że chcę jak najdokładniej poznać zapomniane przez przemysł turystyczny kraje. Jadąc w miejsce, gdzie większość spotkanych na ulicy osób stanowią przyjezdni, nie doświadczymy autentycznej sympatii i troski, którą można poczuć w kontaktach ze starszą panią na bazarku czy pracownikiem zajazdu na końcu świata. A właśnie takie wspomnienia są dla mnie najcenniejsze - relacje z miejscowymi, życie mieszkańców odwiedzanych przeze mnie zakątków stanowią kwintesencję podróżowania. Tym mniej dziwię się pasji Wojciecha Śmieji, gotowego spędzić w małym macedońskim miasteczku dwa tygodnie, a potem ciekawie ten pobyt opisać.

Odkąd przeczytałam w jednym z górskich magazynów artykuł o rumuńskiej wąskotorówce Maramures Ekspres, marzy mi się podróż tą kolejką. Trasa jest podobno przepiękna, a ciekawskiego turystę może spotkać wiele przygód, od spotkania z niedźwiedziem, po, czego doświadczył autor książki, wypadnięcie z torów. Dla mnie stanowi to wystarczającą rekomendację - wyjątkowej urody okolica z niewielkim dodatkiem adrenaliny tworzą połączenie idealne. Zazdroszczę Wojciechowi Śmieji jego rumuńskich wędrówek, których motywem przewodnim są ludzie i ich codzienność, a okoliczności przyrody - tylko atrakcyjnym dodatkiem. Mało kto potrafi tak ciekawie opisywać zdarzenia  z pozoru nieistotne, z przejęciem mówić o brzydkiej architekturze i wyludniających się wsiach. Reportaże autora nie nudzą, bo poza wieloma informacjami natury praktycznej, zawierają też liczne anegdoty, historie rodzinne i zapiski osobistych odczuć. Takie książki chce się czytać!

Poza Rumunią, Śmieja opisuje też Macedonię, Kosowo, Serbię, Mołdawię, Ukrainę, Rosję, a nawet południe Polski. Miejsca te łączy ich unikatowy charakter, unosząca się gdzieś w powietrzu nostalgia i szczypta absurdu, towarzysząca mieszkańcom w codziennym życiu. Nad głównym placem Skopje góruje dziesięciometrowy pomnik Aleksandra Macedońskiego, zwany przez młodzież Godzillą; w serbskim Banatskim Sokolacu ktoś postawił rzeźbę przedstawiającą Boba Marleya; w oku Madonny z cerkwi w Parcovaci pojawia się cudowna łza. O takich smaczkach przewodniki zazwyczaj milczą, ale autor prowadzi swoich czytelników trasami nieoczywistymi, dbając o to, żeby podróż była ciekawa i pozwalała poczuć prawdziwego ducha odwiedzanych miejsc. Na odchodne daje garść zdjęć, zostawiając człowieka z silną potrzebą rzucenia wszystkiego i ruszenia w nieznane. Niech ci, którzy mogą, zapakują książkę Śmieji do plecaka, reszta musi zadowolić się świetną lekturą i snuciem planów na przyszłość. Zapewniam Was, warto!

niedziela, 12 maja 2013

"Sielanka po bretońsku. W krainie Celtów, magii i cydru", Jochen Schmidt

Wydawnictwo Dolnośląskie
"Nie wiem, w jakim stopniu poznałem i zrozumiałem Bretanię. Czy istnieje jakaś jedna, właściwa metoda odkrywania nieznanego regionu? Równie dobrze można by było zatrzymać się na dwa miesiące w jednym miejscu i czekać na to, co się wydarzy." Na szczęście dla czytelników, Jochen Schmidt postanowił nie zdawać się na łut szczęścia, tylko szukać przygód na własną rękę. Gdyby został na kilka tygodni w Breście, "Sielanka po bretońsku" pewnie by nie powstała, a ja nie dowiedziałabym się niczego na temat Bretanii, krainy owianej tajemnicą.

O tej części Francji niewiele się słyszy. Większość osób kojarzy bretońskie tańce i muzykę, a polscy bywalcy stołówek również fasolkę po bretońsku, która zapewne nic wspólnego z Bretanią nie ma. Z relacji Jochena Schmidta dowiemy się, że Bretończycy są dumni ze znajdującego się na ich ziemiach miejsca pochówku Merlina, namiętnie grają w bule, na każdym kroku potykają się o menhiry i coraz mniej chętnie mówią w swoim języku.

Autor książki jest wyraźnie w Bretanii zakochany, ale mam wrażenie, że nie do końca potrafi swoją miłością zarazić czytelników. "Sielankę po bretońsku" czytało mi się dosyć kiepsko, chociaż sam region wydał mi się bardzo interesujący. Współczesność pomieszana z wciąż żywymi mitami, cydr, ciekawa architektura i piękne krajobrazy - to miejsce musi być warte zobaczenia. Lektura jako taka mnie nie zachwyciła, ale wzbudziła we mnie głód podróżowania, wybrania się do deszczowej, nadmorskiej krainy pełnej wrzosowisk, starych domków i wałęsających się pod nogami chochlików. Dopisuję zatem Bretanię do listy krain, które chciałabym zwiedzić, a książkę odkładam na półkę - może nie zauroczona, ale zainspirowana.

niedziela, 5 maja 2013

"We własnym gronie", Mari Jungstedt

Wydawnictwo Bellona
"We własnym gronie" to typowe wakacyjno- wekendowe czytadełko, które działa odprężająco, a nie wymaga wysiłku intelektualnego. Bardzo lubię skandynawskie kryminały, ale akurat ten nieszczególnie mnie zachwycił - owszem, szybko go połknęłam, ale już go prawie nie pamiętam. Daleko mu do powieści Camilli Lackberg czy Stiega Larssona.

W czasie letnich wakacji na Gotlandii odbywa się kurs archeologiczny. Pewnego wieczora w tajemniczych okolicznościach ginie jedna z uczestniczek, Holenderka Martina. Jej ciało zostaje odnalezione przez spacerowicza, a lekarz sądowy stwierdza obrażenia wskazujące na tzw. trojaką śmierć - przez utopienie, powieszenie oraz przecięcie tętnicy nożem. Krew dziewczyny została zebrana, a policja podejrzewa, iż ktoś używa jej do odprawiania jakiegoś rytuału. Czy na wyspie działają okultyści, czy po prostu sprawca ma poważne zaburzenia psychiczne? Gotlandzka policja oraz dziennikarze starają się rozwikłać zagadkę, zanim dojdzie do kolejnej zbrodni.

Książka nie jest źle napisana ani nudna, ale dosyć nijaka. Tym bardziej irytują mnie zamieszczone na okładce peany i zapewnienie, że Mari Jungstedt posiada talent porównywalny z najlepszymi szwedzkimi czy norweskimi pisarzami. Ale mimo wszystko "We własnym gronie" czyta się nieźle i dlatego polecam ją jako przyzwoitą lekturę na wolne popołudnie.