poniedziałek, 31 marca 2014

„Córki gór”, Anna Jörgensdotter


Wydawnictwo W.A.B.

„Córki gór” to książka o kobietach. O siostrach, ich córkach i przyjaciółkach. Są w niej również mężczyźni, oczywiście, ale to kobiety grają główne role w tej smutnej opowieści.

Żadna z bohaterek powieści nie ma łatwego życia. Karin, wiecznie roześmiana, umiera w połogu, zostawiając córeczkę, którą jej mąż nie chce się zajmować. Sofia, jako dziewczyna niezależna i szalona, wiąże się z Arvidem, skutecznie tłumiącym jej poczucie zadowolenia. Emilię napastują kolejni szefowie.  Lillemor pragnie uciec spod kurateli ciotki i zachodzi w ciążę z chłopakiem, którego nawet nie kocha.

Szwecja lat trzydziestych i czterdziestych nie jawi się jako raj na ziemi. Najpierw wisi nad nią groźba wojny, potem mieszkańcy muszą radzić sobie z reglamentacją towarów, a jeszcze później z przemianami społecznymi. Kobiety walczą o swoje prawa, ale postrzegane są głównie przez pryzmat bycia żoną i matką. Niektóre z nich się buntują, inne wpadają w pułapkę dążenia do ideału perfekcyjnej pani domu. I jedne, i drugie bywają nieszczęśliwe, choć wszystkie starają się cieszyć małymi rzeczami.

„Córki gór” to bardzo dobra książka – wielowątkowa historia napisana ładnym językiem, z ciekawymi bohaterami o realistycznych problemach. Nie jest to lekka powieść, którą czyta się między obiadem a podwieczorkiem, ale zdecydowanie warto po nią sięgnąć.

czwartek, 27 marca 2014

„W miasteczku długowieczności. Rok przy włoskim stole”, Tracey Lawson



Wydawnictwo Czarne

Dostrzegam w swoim zachowaniu brak konsekwencji. Po przeczytaniu „Świni w Prowansji” zarzekałam się, że nie sięgnę po kolejną książkę z serii Dolce vita – po czym w trakcie następnej wizyty w bibliotece chwyciłam „W miasteczku długowieczności”, zabrałam ją do domu i przeczytałam. Znowu nie byłam zachwycona, ale tym razem było trochę lepiej – więc pewnie warto czasami złamać dane sobie samemu słowo.

„W miasteczku długowieczności” to opis życia w miejscu, gdzie ludzie często cieszą się dobrym zdrowiem do późnej starości – dziarscy dziewięćdziesięciolatkowie pasą owce, wyrabiają wędliny i spotykają się z przyjaciółmi na słonecznym patio, żeby łuskać fasolę. Ot, prosta codzienność na południu Europy. Właśnie w stylu życia naukowcy szukają wytłumaczenia długowieczności populacji Campodimele, gdzie babcie i dziadkowie są aktywni aż do śmierci, jedzą głównie warzywa, w tym dużo strączkowych, pielęgnują relacje z bliskimi i nie stresują się nadmiernie. Większość z nas chciałaby tak żyć, prawda? Ale mieszkańcy regionu ciężko pracują, aby utrzymać swoje rodziny – wstają wcześnie, w największym upale zbierają plony, a potem długimi godzinami je przetwarzają, żeby zapewnić sobie pożywienie na kolejne miesiące. Wiele osób nie kupuje prawie żadnych produktów spożywczych, wszystko wytwarzając samodzielnie – mąkę, rośliny, mięso. Dla osoby, która kocha prawdziwe jedzenie i chce nauczyć się gotować tradycyjnymi metodami, Campodimele jest rajem na ziemi – i między innymi dlatego pojechałam tam autorka, Tracey Lawson.

Lawson spędziła w miasteczku rok, zbierając przepisy (wieloma podzieliła się z czytelnikami, warto je wypróbować), biorąc udział w uroczystościach i codziennych zajęciach. Z dużą sympatią opisała ludzi, którzy ją natychmiast zaakceptowali i wpuścili do swojego świata, zarażając radością życia i zadowoleniem z dobrze wykonanej pracy.

Książka jest ładnie wydana, podzielona na 12 rozdziałów, odpowiadających miesiącom i opisujących sezonowe jedzenie. Każda z części kończy się zbiorem kilku przepisów na potrawy wspomniane przez autorkę. W środku czytelnik znajdzie też zdjęcia, bardzo nastrojowe, wydrukowane na matowym papierze.

„W miasteczku długowieczności. Rok przy włoskim stole” czyta się nieźle, jest to sympatyczna pozycja na wieczór albo wakacje. Miło przenosi do innego świata, pełnego słońca i pysznych domowych wyrobów.

wtorek, 25 marca 2014

„Bezsenność w Tokio”, Marcin Bruczkowski



„Bezsenność w Tokio” zaliczyłam do kategorii „kiepskie, ale świetne” – książek nie najlepiej napisanych, ale ciekawych i bardzo wciągających; irytujących przy pierwszym podejściu, ale w gruncie rzeczy fascynujących.

Marcin Bruczkowski nie jest pisarzem i to daje się odczuć po przeczytaniu kilku stron. Ma za to niezłą historię do opowiedzenia, co rekompensuje nieciekawą stylistykę i ograniczone słownictwo.  „Bezsenność w Tokio” to zapis wydarzeń z dziesięciu lat spędzonych przez autora  w Japonii – jego przygód z wynajmowaniem mieszkań (albo, jak na europejskie standardy, schowków na miotły), podróżowaniem autostopem (w miejscu, gdzie nikt tego nie robi, więc rozbestwiony częstymi podwózkami  autostopowicz zaczyna wybierać tylko auta z klimatyzacją), nawiązywaniem bliskich znajomości z japońskimi dziewczynami, bojącymi się staropanieństwa… Kraj Kwitnącej Wiśni jest kulturowo tak odległy od Polski, jak, nie przymierzając, Ghana – i stanowi świetne pole do prowadzenia badań antropologicznych. A akurat do czynienia obserwacji Bruczkowski ma spory talent.

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak żyją przeciętni Japończycy, w jaki sposób ogrzewają swoje mieszkania, dlaczego dobiegające zza ściany odgłosy siekania szczypiorku są tam normą i gdzie najlepiej zdobyć w Tokio telewizor, lektura „Bezsenności  w Tokio” będzie dla Was idealna. Życie autora nie było w Japonii usłane różami, ale nie brakowało w nim rozrywek (tradycyjnych, jak pławienie się w koedukacyjnych gorących źródłach, i bardziej ekstrawaganckich), dobrych przyjaciół i ciekawych odkryć. O tych i innych aspektach codzienności cudzoziemca opowiada Bruczkowski, odmalowując obraz kraju, w którym każdy dzień może być identyczny z poprzednim - lub wręcz przeciwnie – pełen niespodzianek.  Z tych opowieści wyszła porywająca książka, naprawdę godna polecenia.

niedziela, 23 marca 2014

„Mężczyzna, który tańczył tango”, Arturo Pérez-Reverte


Wydawnictwo Znak

Dawno już nie sięgałam po żadną z książek Péreza-Reverte, chociaż zawsze je lubiłam. „Mężczyznę, który tańczył tango” wgrałam (razem z innymi tomami wydanymi przez Znak) i bardzo mnie to ucieszyło. Przeczytałam ją z ogromną przyjemnością i pewnie jeszcze do niej wrócę.

Max pracuje jako fordanser na luksusowym statku pasażerskim. Poza tańczeniem z pasażerkami, trudni się też bardziej intratnym zajęciem – kradnie elegancką biżuterię i inne przedmioty zauroczonych w nim kobiet. Obdarzony nadprzeciętnym urokiem osobistym, dobrymi manierami i obyty towarzysko, stanowi łakomy kąsek dla znudzonych żon, nie zdających sobie sprawy z tego, że to one są ofiarami, nie odwrotnie.

Pewnego wieczoru Max tańczy z Mechą. Tango – taniec pożądania i emocji – stanowi początek i stały element ich znajomości. Romansowi nie jest w stanie przeszkodzić fakt, iż kobieta podróżuje w towarzystwie męża, znanego kompozytora – przeciwnie, dodaje to ich znajomości pikanterii. Pierwszy zatańczony razem utwór pozostaje w pamięci obojga kochanków, łączy ich nawet po latach, kiedy oboje, już zniszczeni przez wiek i doświadczenia, spotykają się przypadkowo w Neapolu.

Pérez-Reverte napisał książkę o bajce, która może skończyć się w jednej chwili, o ambicjach i namiętnościach. Opowiedział o wystawnym życiu bogaczy w latach trzydziestych i o smutnym końcu człowieka, któremu się nie powiodło, bo popełnił o jeden błąd za dużo. „Mężczyzna, który tańczył tango” to historia o miłości, oszustwach, tangu i szachach . Historia wielowątkowa, ciekawa, napisana z dużą lekkością. Autor, jak zwykle, stworzył postaci, które pamięta się długo po odłożeniu tomu na półkę – skomplikowaną, pozornie rozpieszczoną i beztroską Mechę i Maxa, mężczyznę o wielu twarzach. Pisarz nie był łaskawy dla swoich bohaterów, osadzając ich w smutnym w gruncie rzeczy świecie – ale dał im też momenty prawdziwego szczęścia. Wydaje mi się, że właśnie to zderzenie cierpienia i radości sprawia, że książkę czyta się z tak dużą przyjemnością.

poniedziałek, 10 marca 2014

„Córeczka tatusia. Przepisy na radosne wspólne posiłki i umacnianie więzi rodzinnych”, Gwyneth Paltrow



Wydawnictwo Świat Książki
Nie ukrywam, że kupiłam tę książkę głównie dlatego, że była przeceniona do przyjaznych dla portfela piętnastu złotych. Ale wcześniej czytałam na jej temat sporo przychylnych recenzji i byłam bardzo ciekawa, czy i mi pisarstwo Paltrow przypadnie do gustu. Po szybkim przejrzeniu przepisów w księgarni wiedziałam, że znajdę wśród nich coś dla siebie, zabrałam więc tom do domu i przeczytałam w dwa popołudnia.

Zazwyczaj jestem sceptycznie nastawiona do książek kucharskich podpisanych nazwiskami sław (nie chodzi mi o celebrity chefs, lecz o aktorów i innych celebrytów), ale „Córeczka tatusia” to pozycja warta uwagi. Paltrow pokazuje się w niej z sympatycznej, domowej strony i proponuje ciekawe przepisy, w tym sporo wegańskich albo łatwych do przerobienia na roślinne. Taką Gwyneth chętnie zaprosiłabym do domu, żeby przy filiżance jaśminowej herbaty (piję taką samą, poznałam puszkę na zdjęciu) i talerzu ciasteczek pogadać o zdrowym i pysznym jedzeniu.

Książka jest podzielona na 8 głównych rozdziałów, dotyczących śniadań, zup, deserów, hamburgerów, itd., zawiera też część instruktażową oraz wstęp Mario Bataliego. Znajduje się w niej też fragment z serii, którą bardzo lubię: „Spiżarnia dobrze zaopatrzona” (zawsze mnie ciekawiło, co kucharze uznają za niezbędne). Większość potraw jest łatwa do odtworzenia, część zawiera jednak egzotyczne składniki, z których kupnem może być  w Polsce problem – albo są one wyjątkowo drogie (np. grzybki enoki czy homary).

Kuchnia Paltrow to głównie dania kalifornijskie, sporo w nich azjatyckich wpływów, ale znajdziemy w niej też przepisy na swojskie, domowe jedzenie, takie jak Zapiekany kurczak z kluskami, owsianka czy owoce pod kruszonką. Ta różnorodność przypadła mi do gustu, bo do tradycyjnego jadłospisu wprowadza ciekawe urozmaicenie, a kucharzom eksperymentującym ze smakami podsuwa kolejne inspiracje, ale i przypomina o niezawodnych klasykach.

„Córeczka tatusia” jest z założenia książką o domowym jedzeniu, odpowiednim również dla dzieci (autorka podaje modyfikacje przepisów), mającym łączyć ludzi. Idea może trochę kiczowata, ale w gruncie rzeczy prawdziwa – przynajmniej ja w nią wierzę. Po przejrzeniu przepisów mam ochotę ugotować wielki garnek chowderu kukurydzianego, upiec Słynne ciasteczka Lalo , zaprosić znajomych i cieszyć się, patrząc jak jedzą. Bo czy wiele jest lepszych pretekstów do spotkania w gronie przyjaciół, niż kulinarny eksperyment? Zatem, wyznawcy kuchennej magii, książka w rękę, łyżki w dłoń, działamy!