niedziela, 30 grudnia 2012

"Pandemia", Daniel Kalla

Wydawnictwo MiND Dariusz Syska
Świąteczne lenistwo nie sprzyja czytaniu ambitnych książek, przynajmniej w moim przypadku. W okresie przejedzenia i ogólnej niemocy najlepiej sprawdzają się powieści lekkie, najlepiej sensacyjne albo pseudomedyczne - "Pandemię" można zaliczyć do obu kategorii.

Autorka wykorzystała oklepany model: źli, islamscy terroryści postanawiają zniszczyć niewiernych za pomocą śmiercionośnego wirusa. W tym celu wysyłają zainfekowanych samobójców do kilku dużych miast, licząc na wybuch paniki. Po jasnej stronie mocy stoją naukowcy z WHO, organizujący kwarantanny, kierujący produkcją leku, a czasami bawiący się w komandosów.

Książka całkiem mi się podobała, chociaż nie jest to najwybitniejsza przedstawicielka swojego gatunku. Owszem, akcja toczy się nawet wartko, a fabuła nosi znamiona prawdopodobieństwa, ale brakuje tu ciekawych postaci. Terroryści są jednoznacznie źli albo mają niewielkie, lecz przewidywalne przebłyski wyrzutów sumienia, naukowcy natomiast to prawdziwi bohaterowie: wykształceni, sprawni fizycznie i o nieposzlakowanej opinii. Wszystko w tej powieści jest typowe: relacje między rzuconymi na koniec świata pracownikami WHO, zachowania islamistów, nawet wątek miłosny. Brakuje tu elementu zaskoczenia, jakiegoś zwrotu akcji, którego czytelnik się nie spodziewa. Ale za to bez trudu można wyobrazić sobie hollywoodzką ekranizację książki: Matt Damon albo Jude Law jako Noe, Diane Kruger w roli Gwen, Wirusowej Carycy. Krajobrazy Waszyngtonu, Chin i Somalii, trochę szpitali i laboratoriów, kilka scen walki, jakaś strzelanina - i hit gotowy. Tak jak powieść, nie byłoby to dzieło najwyższych lotów - ale przecież nie o intelektualny rozwój, a o rozrywkę tutaj chodzi.



wtorek, 25 grudnia 2012

"Szaleństwo marszu", Jacques Lanzmann

Wydawnictwo Zysk i S-ka
Kilka dni temu oglądałam tę książkę w księgarni, ale szukałam wtedy prezentu dla przyjaciółki, a nie dla siebie. I dobrze się stało, że jej nie kupiłam, bo wczoraj znalazłam ją pod choinką. Niestety, okazało się, że opis na okładce, bardzo zachęcający, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością...

Lanzmann jest podobno znanym piechurem - ja nigdy o nim nie słyszałam, ale to akurat o niczym nie świadczy. Z notki biograficznej wynika, że miał ciekawe życie, wypełnione przygodami: praca w kopalni w Chile, udział w wojnie, cudowne ocalenie. W międzyczasie zdołał napisać kilka książek, wiele piosenek, a także przejść setki tysięcy kilometrów, zarówno we Francji, jak i w najbardziej egzotycznych miejscach świata. Wydawałoby się, że rzeczywiście będzie miał coś do powiedzenia, a "Szaleństwo marszu" będzie stanowiło kompendium wiedzy na temat pieszych wypraw, niemal świętą księgę piechurów. No cóż...

W książce najbardziej irytował mnie nadęty styl, nieznośna wręcz pycha autora. Lanzmann zdaje się krzyczeć: "Tak, jestem naprawdę cudowny, bo przeszedłem te wszystkie kilometry! Byłem na Saharze! Drżyjcie, narody, bo oto będę głosił prawdę objawioną!". Rozumiem, że pokonanie długich szlaków, wędrowanie tygodniami i mierzenie się z własnymi słabościami są powodem do dumy; sama byłabym dumna z takich osiągnięć. Ale nie po to sięgnęłam po "Szaleństwo marszu", żeby czytać pełen samozachwytu, pseudofilozoficzny bełkot. Spodziewałam się, że w książce znajdę praktyczne informacje i faktycznie, jest tam kilka wskazówek, ale nic odkrywczego: o tym, że w trasę należy brać wodę i założyć wygodne buty, wie nawet przedszkolak. Najważniejszą poradą zdaje się być według autora przestroga przed sypaniem z miejscowymi dziewczynami oraz przewodniczkami, nawet jeśli są wyjątkowo piękne. Pewnie, jeśli chce się wejść na Kilimandżaro, lepiej nie złapać wcześniej jakiejś mało przyjemnej choroby wenerycznej, zwłaszcza, jeśli przykry świąd miałby uniemożliwić pobicie rekordu...

Jeśli czytelnik ośmielił się nie czytać wcześniej żadnej z książek Lanzmanna, nic straconego! "Szaleństwo marszu" zawiera obszerne fragmenty innych dzieł autora, często sprawiające wrażenie wybranych na zasadzie wyliczanki. Liczne zawarte w publikacji zdjęcia mają w prawdzie związek z jej treścią, ale są za to tak złej jakości, że trudno cokolwiek na nich zobaczyć.

Nie mogę nie przyznać, że kilka razy książka mnie zaciekawiła, momentami nawet czytałam ją z przyjemnością. Ostatni rozdział, zawierający opis dwudziestoczterogodzinnego marszu, był naprawdę interesujący - ale to nie wystarczy, żeby zatrzeć ogólne złe wrażenie. Zdecydowanie nie polecam "Szaleństwa marszu", chyba, że ktoś znajduje przyjemność w śledzeniu toku myślenia wyjątkowego bufona ze skłonnościami do okrucieństwa.

"Lód i woda, woda i lód", Majgull Axelsson

Wydawnictwo W.A.B.
Susanne dostaje jedno z miejsc przysługujących artystom  na lodołamaczu "Odyn", płynącym po Morzu Arktycznym. Pisze książkę, przygląda się górom lodowym i próbuje zapomnieć o przeszłości: zaginięciu jej przyrodniego brata, szwedzkiego gwiazdora muzyki pop, nieczułej, szalonej matce, niezdarnym ojczymie. Pustka i zimno bieguna północnego zdają się sprzyjać wyciszeniu, ale ktoś nie pozwala Susanne odpocząć od wspomnień: zakrada się do jej kajuty, wypisuje obraźliwe hasła na lustrze, grzebie w jej rzeczach. Czy to jakiś duch z przeszłości trafił na ten sam statek? Czy pisarka ma prześladowcę, fanatycznego wielbiciela jej powieści?

"Lód i woda, woda i lód" jest do cna szwedzka - mamy tu konflikty rodzinne, starannie ukrywane przed światem, samotność, prześladowanie, trudną sytuację kobiet. Czytelnik znajdzie tu wszystkie lubiane przez skandynawskich pisarzy motywy, ale u Axelsson nie są one ani oklepane, ani nudne.

Pisarka opisuje historię rodziny, w której nie brakuje dramatów, a kolejne pokolenia powielają negatywne schematy. Elsie i Inez są bliźniaczkami: w dzieciństwie nierozłączne, szybko oddalają się od siebie i wiodą całkiem inne życie. Elsie pada ofiarą gwałtu i nie chce opiekować się synkiem - jej siostra zakochuje się w dziecku od pierwszego wejrzenia i wychowuje go razem ze swoją córką Susanne. Jego prawdziwa matka ucieka przed światem, najmując się do pracy na kolejnych statkach; chłopiec dorasta w paradoksalnym poczuciu osierocenia, a kiedy w wieku dwudziestu lat zostaje gwiazdorem, szuka ukojenia w  przelotnych znajomościach. Jego zaginięcie kładzie się cieniem nie tylko na życiu Inez, która trafia do szpitala psychiatrycznego - naznacza też jego nastoletnią siostrę, Susannę, skazując ją na poczucie winy i osamotnienia. Po latach kobieta wsiada na pokład "Odyna", ale przeszłość nie pozwala jej o sobie zapomnieć nawet wśród arktycznej bieli.

Axelsson stawia pytania o istotę godności, zwłaszcza godności kobiety - o granice, jakie należy sobie postawić, aby się nie pogubić, o zachowania, które pozornie pozwalają zapomnieć o samotności, ale tak naprawdę nie mogą jej ukoić. Pisarka piętnuje przemoc i stereotypowe myślenie, zwraca też uwagę na kruchość, często ukrytą za fasadą siły i zdecydowania.

Czytając "Lód i wodę, wodę i lód", miałam wrażenie, że słucham opowieści przyjaciółki - niezbyt szczęśliwej, ale mądrej i doświadczonej przez życie, znającej odpowiedzi na moje pytania. Poprzednio takie uczucie miałam, trzymając w ręce "Sztukę bycia Elą" - powieść skandynawskiej autorki, a jakże. Dla mnie to wystarczający powód, żeby sięgać po szwedzkie i norweskie książki jak najczęściej, co wszystkim polecam!

środa, 19 grudnia 2012

"Atlas chmur", David Mitchell

Wydawnictwo MAG
O filmowej adaptacji "Atlasu chmur" słyszałam wiele dobrych opinii, ale nikt nie potrafił mi opowiedzieć jej fabuły. Przestało mnie to dziwić, kiedy przeczytałam książkę - rzeczywiście, trudno jest w kilku słowach streścić taką historię. Powieść mnie porwała, teraz z przyjemnością obejrzę film - mam nadzieję, że jest chociaż w połowie tak udany.

"Atlas chmur" to tak naprawdę sześć różnych opowieści, pozornie całkiem odrębnych, w rzeczywistości zawierających wspólne wątki. Tytułowy atlas chmur jest czymś ulotnym, za czym gonią wszyscy bohaterowie książki - jakąś niemożliwą do uchwycenia ideą lub uczuciem. Każda z postaci żyje w innym miejscu i czasie, ale łączy je właśnie dążenie do znalezienia sensu, do naprawienia jeśli nie świata, to chociaż małego jego fragmentu.

Adam Ewing podróżuje statkiem, walcząc z tropikalną chorobą i nie mogąc się doczekać końca rejsu. Żegluga po Pacyfiku w XIX wieku nie należy do przyjemności, a mężczyzna musi się zmierzyć nie tylko z oceanem i swoją niedyspozycją - problem stanowi też pewien oszust oraz pasażer na gapę, Indianin, uciekający przed niewolą.

Robert Frobisher, wydziedziczony przez rodzinę, wyjeżdża z rodzinnej Anglii i przybywa do Belgii, aby zdobyć posadę asystenta wybitnego kompozytora. Życie nie jest proste, gdy ma się długi, wybuchowego pracodawcę i romans z jego żoną, a do tego ambicje stworzenia niezapomnianego dzieła.

Dziennikarka Luisa Rey zazwyczaj zajmuje się opisywaniem plotek, ale tym razem trafia na prawdziwą sensację, związaną z elektrownią atomową. Kiedy zaczyna zadawać zbyt dużo pytań, jej życie znajduje się w niebezpieczeństwie, co tylko pobudza jej determinację do ujawnienia prawdy.

Tim Cavendish myśli, że wygrał los na loterii, kiedy wydana przez niego książka osiąga szczyt popularności. Niestety, szybko okazuje się, że sukces ma też złą stronę: do wydawcy zgłaszają się bracia autora, domagając się dużej sumy pieniędzy, którą Cavendish jest im rzekomo dłużny. Mężczyzna musi zniknąć i przez pomyłkę trafia do domu spokojnej starości, skąd nie może się wydostać.

Sonmi-451 to fabrykantka, stworzona po to, by usługiwać gościom restauracji. Jej cechy zostały genetycznie zaprogramowane, ale gdzieś wkradł się błąd i dziewczyna zaczyna mieć przebłyski świadomości. Odkrywa, że rzeczywistość, która ją otacza, wcale nie jest piękna, konsumenci są okrutni, a ona i jej siostry wykorzystywane. Jej historię poznajemy, kiedy Sonmi składa zeznania w oczekiwaniu na karę śmierci...

Zachariasz ma naście lat i obserwuje ostatnie chwile świata, w którym żyje. Do jego wioski przybywa Meronym, kobieta pochodząca z bardziej cywilizowanego ludu, a jej obecność zmienia chłopaka na zawsze, pozwalając mu odkryć swoje najgorsze, ale i najlepsze cechy.

Najciekawsze w "Atlasie chmur" wydało mi się zróżnicowanie poszczególnych fragmentów: różnią je nie tylko postaci i wydarzenia, ale też język i styl. W części poświęconej Sonmi Mitchell stosował dowcipne gry słowne i bawił się ortografią; jako Adam Ewing używał sformułowań, które już dawno wyszły z mody; historii Luisy Rey nadał bardzo dynamiczny charakter. Każdy z epizodów mógłby zostać rozbudowany do kompletnej powieści, ale ich połączenie tworzy wyjątkowy efekt. Naprawdę podziwiam autora za jego wszechstronność i wyobraźnię. Czytając "Atlas chmur" nie sposób się nudzić!

PS: Jedna rzecz tylko mi się nie podoba: okładka książki. Wiem, że to kwestia marketingu, ale nie lubię, kiedy na powieściach umieszczane są zdjęcia pochodzące z ich filmowych adaptacji.

wtorek, 18 grudnia 2012

"Maggie Cassidy", Jack Kerouac

wydana przez Wydawnictwo W.A.B.
Trudno sobie wyobrazić, że przyszła legenda pokolenia beatników miała kiedyś problemy zwykłego nastolatka. Pierwsze pocałunki, zakochana, niewinna dziewczyna, małe sprawy spokojnego miasteczka - te kwestie zaprzątały umysł Jacka Duluoza, kiedy chodził do szkoły średniej. Niewiarygodne wydaje się to, że Kerouac potrafił napisać dwie tak różne książki: z jednej strony liryczną niemal opowieść o młodości, z drugiej "W drodze", pozycję kultową i bynajmniej nie subtelną. Tym większy jest mój podziw dla autora.

W "Maggie Cassidy", chociaż opisuje ona życie nastolatków, nie brakuje pewnego, typowego dla Kerouaca   niepokoju, tej szczególnej energii, tak dobrze widocznej w "W drodze". Bohaterowie książki są podnieceni, trochę dzicy, gotowi na wszystko, co przyniesie im przyszłość. Ich myśli zaprzątają potańcówki, bójki, rozgrywki bejsbolowe i, oczywiście, dziewczyny. A wśród nich najpiękniejsza jest Maggie Cassidy, dla której Jack traci głowę. Ich niewinny romans trwa do momentu, kiedy chłopak wyjeżdża do collegu do Nowego Jorku - później okazuje się, że ten, kto zakosztował życia w wielkim mieście, nie odnajduje się w małomiasteczkowej rzeczywistości. Maggie natomiast nie wyobraża sobie przeprowadzki, braku domu z gankiem, drzew przy ulicy, spokoju. Ich miłość, chociaż szczera, nie może być spełniona, więc pozostaje im samotność - tym bardziej dotkliwa, że w otoczeniu innych ludzi, a nawet przyjaciół.

Muszę przyznać, że "Maggie Cassidy" nie należy do książek, które pochłania się na raz - specyficzny język i wyraźnie odczuwalny niepokój kazały mi robić przerwy, więc lektura przeciągnęła się na ładne parę dni. Ale pomimo tego, powieść bardzo mi się podobała i mogę ją z czystym sumieniem polecić.

środa, 28 listopada 2012

"McDusia", Małgorzata Musierowicz

wydana przez Akapit Press
Z niektórych książek się wyrasta, inne można czytać w każdym wieku. Przedstawicielkami tej drugiej kategorii są pozycje z serii o Muminkach, Mikołajku i powieści Astrid Lindgren. W związku z "Jeżycjadą" mam podobne odczucia: może patrzę na nią z trochę innej perspektywy, niż kilka lat temu, ale nadal sięgam po nią z dużą przyjemnością.

Pracowanie za ścianą mieszkania Borejków ma swój urok. Dokładnie wie się, o czym pisała Musierowicz, wspominając ten czy inny balkon; zna się każdy kąt najbliższej okolicy Roosevelta 5;  na Most Teatralny patrzy się każdego dnia. Wizyty fanów pisarki stanowią miłe urozmaicenie kawiarnianego życia, bo nierzadko wielbiciele organizują sobie wycieczki śladami bohaterów powieści i mają ciekawe historie do opowiedzenia.

"McDusię" czytałam dosyć długo po lekturze poprzedniej części Jeżycjady. Nie do końca kojarzyłam poszczególne postaci, gubiłam się w koligacjach rodzinnych, ale nadal świetnie się bawiłam. Perypetie ślubne Tygrysa i Adama były, jak to u Musierowicz, zabawne, a życie rodziny Borejków opisane z dużą serdecznością i ciepłem. Portret może trochę zbyt słodki, ale przyjemny.

Nastoletnia Magdusia, wielbicielka fast foodów i literacka ignorantka, przyjeżdża do Borejków na Święta. Ma uprzątnąć mieszkanie swojego pradziadka, profesora Dmuchawca. W domu na Roosevelta dowiaduje się sporo na swój temat, znajduje zrozumienie, a nawet wielbiciela. I chociaż, zraniona przez poprzedniego chłopaka, cynicznie odnosi się do kwestii uczuć, Ignacemu udaje się przebić jej pancerzyk i nawet zmusić do wysłuchania jednego czy dwóch sonetów.

Małgorzata Musierowicz zdaje się być osobą o dosyć tradycyjnych poglądach - w swoich książkach wychwala życie rodzinne, podkreśla znaczenie takich wartości, jak Bóg, uczciwość i wierność. I, chociaż dla mnie ten dydaktyzm jest odrobinkę zbyt widoczny, to myślę, że dobrze, że są na rynku takie powieści dla młodzieży. W natłoku przemocy, gwałtowności i sensacji miło się czasem skupić na obrazie pełnym ciepła i pomyśleć sobie, że gdzieś pewnie są ludzie pielęgnujący cenne tradycje i przekonania.

piątek, 23 listopada 2012

"Kolekcja piękności", Whitney Otto

Wydawnictwo Muza
Czasami zdarza się czytać daną książkę w idealnym, jakby specjalnie do tego wybranym momencie życia. Być może mamy skłonność do wynajdowania w literaturze czy muzyce motywów pasujących do naszej sytuacji - w innej chwili nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, ale akurat dzisiaj wydają się napisane właśnie dla nas, żebyśmy mogli znaleźć pocieszenie albo chociaż zyskać pewność, że nie jesteśmy w swoich uczuciach osamotnieni. Może. Lubię jednak myśleć, że z książkami jest jak z ludźmi - wpadamy na nie wtedy, gdy ich potrzebujemy.

"Kolekcja piękności" ma w sobie coś specjalnego. Pociąga mnie jej rytm; pomimo bardzo wielu opisanych w niej zdarzeń, często nieprzyjemnych, tchnie spokojem. Jej bohaterowie doświadczają pełnego spektrum uczuć: miłości, czasami odwzajemnionej, częściej niespełnionej, smutku, rezygnacji, radości, samotności. Ile postaci, tyle historii, a każda z nich jest wyjątkowa.

Tytuł powieści odnosi się do japońskiej sztuki graficznej: zbioru ilustracji, przedstawiających piękne kobiety. Ich życie, często niełatwe, stanowiło inspirację dla artysty, tak, jak egzystencja grupy przyjaciół natchnęła Elodie, jedną z bohaterek książki, do tworzenia notatek. Dzięki jej zapiskom poznajemy młodych, dwudziesto- i trzydziestoletnich mieszkańców San Francisco, spotykających się w ulubionej herbaciarni, gdzie można też wypalić skręta, obejrzeć spektakl erotyczny albo po prostu siedzieć i obserwować ludzi, jak czyni narratorka. Opisuje historie ludzi, którzy "dryfują na fali przyjemności", czując jednocześnie niespełnienie i, pomimo deklaracji o chęci prowadzenia wolnego, beztroskiego życia, szukają czegoś więcej.

Elodie opowiada o porzuconych marzeniach, straconych szansach i zatraceniu. Pisze między innymi o Jelly, pięknej dziewczynie, która tak bardzo kocha Pirouza, emigranta, że bierze z nim ślub, wiedząc, że on wykorzystuje ją, żeby móc zostać w kraju i przebywać w pobliżu kobiety, w której się zadurzył. Wspomina też o Miszy, chłopaku o nieprzeciętnej urodzie, ale przeciętnym umyśle i miernych zdolnościach, wypromowanym na wielkiego artystę, którego w końcu męczy blichtr i brak sensu.

Sama Elodie cieszy się pozorną wolnością: nie ma stałej pracy ani nawet mieszkania, opiekuje się kolejnymi domami, przebywając wśród obcych przedmiotów. Brak zobowiązań i możliwość ucieczki tak naprawdę oznaczają przymus szukania kolejnych zleceń; dziewczyna tęskni za stałością i poczuciem bezpieczeństwa, a jedyny niezmienny element stanowią w jej życiu wizyty w herbaciarni, gdzie oddaje się tworzeniu swoich sekretnych notatek. Jako doskonały słuchacz poznaje historie przyjaciół i dalszych znajomych, a potem przelewa je na papier, wzorując się na japońskich "zeszytach spod poduszki".

"Kolekcja piękności" to książka ładna - jej język jest staranny, a konstrukcja przemyślana. Dla mnie stanowi ona dobrą lekturę na jesienno-zimowe miesiące, kiedy łatwiej jest pogrążyć się w nastroju melancholii, razem z bohaterami płakać nad zawiedzionymi nadziejami i miłością, która się skończyła. Kiedy za oknem jest mgła, a w sercu też niezbyt słonecznie, jestem skłonna dzielić smutek postaci; na szczęście Whitney Otto daje też powody do zadowolenia, chociażby dostarczając tylu wzruszeń.

piątek, 16 listopada 2012

"W jednej osobie", John Irving

wydawnictwo Prószyński i S-ka
Na temat twórczości Johna Irvinga już na tym blogu pisałam. Nie ukrywam, że jest to jeden z moich ulubionych pisarzy amerykańskich i dlatego jego najnowszą powieść kupiłam przy pierwszej okazji (w sympatycznej małej księgarni, w której jeszcze nigdy nie byłam - z całego serca popieram ideę wspierania niezależnych sklepów z książkami - niech będzie ich jak najwięcej!).

"W jednej osobie" porusza tematy trudne: kwestie tożsamości seksualnej, tolerancji i polityki. Główny bohater, Billy, od dziecka odczuwa pociąg zarówno do dziewcząt (a raczej dorosłych kobiet), jak i chłopców. Zmaga się ze swoimi uczuciami do szkolnego gwiazdora-zapaśnika, bibliotekarki z miejskiej biblioteki, a nawet przybranego ojca. Z wiekiem pogodzi się ze swoją orientacją, szukając towarzystwa podobnych mu osób, ale do końca życia nie zapomni o nastoletnim zauroczeniu. Inicjacja seksualna z panną Frost, która przed laty była Alem Frostem, gwiazdą zapasów, zapoczątkuje jego fascynację transseksualistami; wybory, których Billy dokonuje w kolejnych latach, są determinowane przez wydarzenia  z okresu szkoły średniej.

Irving opisał środowisko gejów, biseksualistów i transgenderystów odważnie i bezpośrednio, nie szczędząc czytelnikowi szczegółów. Jednak fragmenty, które można uznać za szokujące, spełniają w książce określoną rolę, nie stanowiąc jedynie ciekawostki, ale będąc niemal naukowym wyjaśnieniem danych preferencji i wiążących się z nimi konsekwencji. Ta ostatnia kwestia jest szczególnie istotna, ponieważ ważny wątek powieści wiąże się z epidemią zachorowań na AIDS. Autor nie był łaskawy dla bohaterów i uśmiercił wielu z nich, każąc im umierać długo i boleśnie; sprawiło to, że nad ostatnimi kilkudziesięcioma stronami płakałam jak bóbr.

Postaci występujące w książce są nietuzinkowe i nie da się im łatwo przypiąć łatki pozytywnych lub negatywnych. Bohater, który wydawał się być okrutnym głupkiem, okazuje się skrywać wpływającą na jego życie i postępowanie tajemnicę; ojciec odchodzi od rodziny, ale kierują nim szlachetne pobudki. W "W jednej osobie" nic nie jest oczywiste, nawet sprawa, wydawałoby się fundamentalna - kwestia płci.

Po raz kolejny przekonałam się, że Irving cieszy się zasłużoną sławą - jego pisarstwo jest dojrzałe, charakterystyczne i zawsze ciekawe. Polecam "W jednej osobie" nie tylko wielbicielom, którzy pewnie i tak po książkę sięgną - chociaż może to być mocny start, warto od lektury tej powieści zacząć swoją przygodę z twórczością tego autora, licząc na miłość od pierwszego wejrzenia.

wtorek, 6 listopada 2012

"Mordercy w mauzoleach. Między Moskwą a Pekinem", Jeffrey Tayler

wydawnictwo Carta Blanca
Czyngis-chan: przez większość świata uważany za barbarzyńskiego władcę, prawdziwego tyrana; przez mieszkańców Mongolii czczony jako wielki wódz. Prawdą jest, że zjednoczył pod swoim panowaniem ogromny obszar Azji Środkowej, ale źródła historyczne donoszą również o jego okrucieństwie i bezwzględności, której nie powstydziliby się naziści.

Jeffrey Tayler, Amerykanin mieszkający w Moskwie, postanowił pokonać ziemie podbite niegdyś przez Czyngis-chana, odwiedzając miejsca mniej i bardziej znane, jadając u zwyczajnych Rosjan, Kazachów i Mongołów w ich domach, starając się zrozumieć kwestię przynależności narodowej i lojalności wobec, nierzadko totalitarnej, ojczyzny.
Autor przemierzył pustynie, stepy i wielkie metropolie, spał w hotelach, samochodach i koczowniczych jurtach. Poznał ludzi wszelkich możliwych narodowości, którzy niejednokrotnie zaskakiwali go swoim przywiązaniem do ZSRR czy sympatią dla Lenina. Rozmawiał z kozackim atamanem, pytając o tożsamość Kozaków; próbował dowiedzieć się czegoś ponad informacje zawarte w oficjalnych przewodnikach.
Tayler stawał twarzą w twarz z bezdusznymi i często pozbawionymi sensu przepisami i regulacjami, przeszedł kilkadziesiąt kontroli granicznych i celnych i wręczał łapówki, zżymając się na wszechobecną korupcję.
Zachwycał się spokojem stepu i pędem życia w Pekinie, odwiedzał świątynie, nocne kluby i lokalne restauracje; różnorodność Azji nie pozwalała mu się nudzić.
W trakcie swojej kilkumiesięcznej podróży dyskutował z wyznawcami buddyzmu, islamu i szamanizmu, sam będąc ateistą. Spotykał nastolatków zapatrzonych w Zachód i ludzi wiernych tradycji - często musząc tłumaczyć postępowanie swoich rodaków i mało popularnego prezydenta Busha. W kulturowym tyglu, jakim jest Azja, próbował odnaleźć wspólny mianownik, jakim jest niegdysiejsza przynależność do ZSRR.

Czytając książkę Taylera nie tylko dałam się pochłonąć niezwykłej atmosferze Wschodu, ale też sporo się nauczyłam. Informacje o czystkach etnicznych, fakty historyczne - są to sprawy ważne, ale jeszcze ciekawsze były dla mnie fragmenty dotyczące mentalności, poglądów i zwykłego życia mieszkańców Osetii, Mongolii czy Tadżykistanu. O Azji Środkowej nie mówi się zbyt często, a szkoda, bo zamieszkujące ją grupy etniczne mają fascynującą kulturę i tradycję. Na ich egzystencję ma wpływ nie tylko niedaleka przeszłość, ale też wieki poddaństwa cudzym władcom, wykorzeniania i tępienia ich tożsamości.
Chociaż Tyler nie zawsze jest w swojej książce obiektywny, to cieszę się, że mogłam towarzyszyć mu w jego podróży między Moskwą a Pekinem, po ogromnym obszarze złączonym miłością do tyranów.

sobota, 3 listopada 2012

"Śmierć komiwojażera", Arthur Miller

wydawnictwo Prószyński i S-ka
Kiedy ostatnio przeczytałam dramat? W liceum? Pewnie tak, pewnie była to lektura szkolna - na pewno nic porywającego. Nie wiem czy kiedykolwiek sięgnęłam z własnej woli po sztukę - poza dziełami Shakespeare'a oczywiście.
Wypożyczając "Śmierć komiwojażera" nie zwróciłam uwagi na gatunek literacki - mój wzrok przykuło znane mi nazwisko. I dobrze się stało, bo nie sądzę, żebym zdecydowała się zabrać do domu dramat, a wtedy ominęło by mnie kilka przyjemnych chwil.

Sztuka Millera podobała mi się bardzo, chętnie zobaczyłabym ją w teatrze. Ciekawe postaci, napięcie, towarzyszące bohaterom od pierwszej, do ostatniej linijki tekstu - jednym słowem, materiał na dobre przedstawienie. Kto wie, może kiedyś jeden z poznańskich teatrów zdecyduje się wystawić "Śmierć komiwojażera", a wtedy ja kupię bilet.

Tytułowy komiwojażer, Willy Loman, ma około sześćdziesiątki, dwóch dorosłych synów, żonę i wiele lat doświadczenia w zawodzie sprzedawcy. Zmęczony życiem, nie może liczyć na wsparcie pracodawcy, zwłaszcza, że jego kariera nigdy nie rozwijała się zbyt dobrze. Brakuje mu sił, entuzjazmu, a ostatnio także jasności umysłu, więc jedynym rozwiązaniem wydaje mu się samobójstwo. I żona, i synowie widzą, że Willy jest w fatalnej kondycji psychicznej i starają się na swój sposób zmniejszyć jego udrękę. Młodzi mężczyźni udają, że dobrze im się wiedzie w interesach, ich matka chowa przed mężem wszelkie przedmioty, mogące posłużyć mu do odebrania sobie życia. Cała czwórka gra w skomplikowaną grę, wiedząc, że nie zdołają wygrać.

W trakcie czytania książki najbardziej uderzyła mnie jej specyficzna atmosfera - duszna, pełna napięcia. Willy jest ewidentnie niespełna rozumu, jego synowie nie wiedzą, czego chcą od życia, z jednej strony starając się zadowolić rodziców, a z drugiej znaleźć szczęście. Wydaje się jednak, że ich wysiłki są skazane na niepowodzenie. Brakuje im siły przebicia, zdecydowania i pasji; wychowani przez ojca, wyolbrzymiającego ich niewielkie sukcesy i ignorującego porażki, nie potrafią realistycznie spojrzeć na świat. Nie są też zdolni do udzielenia pomocy członkom rodziny i nie udaje im się zapobiec tragedii.

Twórczość Arthura Millera mnie uwiodła. Czasami najlepsze książki znajdują się niejako same - i tak było w tym przypadku. Takie znaleziska lubię najbardziej - często niepozorne, schowane gdzieś z tyłu półki w bibliotece albo na końcu lady w księgarni. To jeden z moich ulubionych rodzajów miłych niespodzianek, które przekształcają świat w całkiem znośne miejsce.

wtorek, 30 października 2012

"Otwarte drzwi", Ian Rankin

wydawnictwo Albatros
Kiedy czytałam tę książkę, miałam przed oczami polski film "Vinci". Kradzież obrazu, podłożenie idealnej kopii na miejsce oryginału - brzmi znajomo? Różnica polega na tym, że przed telewizorem bawiłam się dobrze, natomiast czytając powieść - tylko nie najgorzej.

Mike mieszka w Edynburgu, ma zbyt dużo pieniędzy i za mało pomysłów na ich wykorzystanie. Życie bogacza mu nie odpowiada, a majątek z przyjemnością wydaje jedynie na dzieła sztuki. Jego przyjaciele również są bywalcami aukcji; pewnego wieczoru, zżymając się na wszystkich kolekcjonerów, trzymających swoje zbiory w ukryciu, postanawiają "uwolnić" obrazy przechowywane w magazynie Galerii Narodowej. Plan wydaje się dziecinnie prosty - niedługo, w trakcie "drzwi otwartych", zwiedzający będą mogli obejrzeć budynek - pozostaje tylko znalezienie fałszerza, zdolnego namalować wierne kopie, a następnie podmienienie oryginałów. Sprawy komplikują się, kiedy w akcję zostaje włączony lokalny mafioso i ani Mike, ani jego przyjaciele nie mogą czuć się bezpiecznie.

Pomysł na powieść sensacyjną jest dobry, fabuła poprowadzona sprawnie, a poczucie humoru autora uprzyjemnia czytanie. Niestety, zakończenia nie zawaham się nazwać beznadziejnym, a wątek miłosny mnie zniesmaczył. Ale, chociaż "Otwarte drzwi" nie są może dziełem wybitnym (czego też się nie spodziewałam), nadają się na miły wieczór, jako towarzystwo dla kubka herbaty i muzyki. Ta książka ma dostarczać rozrywki i tę funkcję spełnia.

niedziela, 28 października 2012

"Kwestia Finklera", Howard Jacobson

wydana przez Świat Książki
Sama nie wiem, co sądzić o tej książce. Spodziewałam się, że będzie świetna, ponieważ jej autor otrzymał Nagrodę Bookera, którą bardzo cenię. I rzeczywiście, powieści nie można odmówić oryginalności ani specyficznego poczucia humoru. Coś mi jednak nie do końca w tej książce odpowiadało, dlatego dwukrotnie ją odkładałam, robiąc sobie przerwy. Pod koniec nie mogłam już się doczekać momentu, kiedy dojdę do ostatniego zdania i odstawię tom na półkę - przypominało to trochę spełnianie obowiązku. Bardzo nie lubię porzucać lektur w połowie, dlatego "Kwestię Finklera" skończyłam - ale bez szczególnego zainteresowania.

Treslove nie jest Żydem. Owszem, ma przyjaciół Żydów, ale sam reprezentuje najbardziej gojskich z gojów. Tym większe jest jego zdziwienie, kiedy pewnego wieczoru atakuje go kobieta i wykrzykuje słowa "Ty Żydzie". Czy pomyliła go z jego znajomym, Finklerem? Czy też Treslove powinien bliżej przyjrzeć się swojemu pochodzeniu? To zdarzenie zapoczątkowuje fascynację mężczyzny wszystkim, co żydowskie - i jego dążeniu do upodobnienia się do Żydów.

Powieść ma humorystyczny charakter, zdarzają się naprawdę zabawne fragmenty, ale oceniam ją jako nieco męczącą. Rozumiem żarty Jacobsona, ale chyba nie potrafię ich należycie docenić. Problem szukania tożsamości został celowo przerysowany, co wyszło autorowi całkiem zgrabnie - lawiruje między powagą a groteską z dużym wdziękiem. Zaciekawiły mnie też niektóre informacje dotyczące kultury żydowskiej, lecz to za mało, żeby zachwycić się książką - dlatego nie znajdzie się ona wysoko na mojej liście pozycji wartych przeczytania.

niedziela, 21 października 2012

"Carpe Jugulum", Terry Pratchett

wydawnictwo Prószyński i S-ka
W kategorii największej ilości napisanych książek, które nie są gniotami, Terry Pratchett wygrywa w przedbiegach. Za każdym razem, kiedy sięgam po kolejną pozycję z serii "Świat Dysku", dziwię się, że pisarz był w stanie w każdej z nich popisać się humorem, wymyślić oryginalne historie i nie popaść w rutynę i samozadowolenie. Oczywistym jest fakt, iż niektóre z powieści są bardziej, a inne mniej udane, ale jak na kogoś, kto napisał ponad 40 książek, Pratchett osiąga naprawdę dobrą średnią.

W "Carpe Jugulum" bohaterkami są wiedźmy - moje ulubione, obok Straży, postaci ze Świata Dysku. Ich spokojne życie w Lancre przerywa kilka niezbyt pożądanych zdarzeń: przybycie do królestwa rodziny wampirów, pojawienie się Wielce Oatesa, kapłana od siedmiu boleści, a także pewne zamieszanie w kręgu samych czarownic. Największy problem stanowią krwiożerczy goście; Niania Ogg, królowa Magrat, babcia Weatherwax i Agnies starają się zmierzyć z ich obecnością i planami przejęcia kraju. Wampiry są w prawdzie nieco ucywilizowane: nie straszny im czosnek i cytryny, symbolami religijnymi tapetują sobie pokoje, a światło słoneczne traktują jak drobną niedogodność, lecz w kwestiach zasadniczych nie różnią się od swoich pobratymców: najbardziej smakuje im świeża krew. Ponieważ wiedźmom nie podoba się perspektywa życia w królestwie ludzi cokolwiek zimnokrwistych, postanawiają pozbyć się uciążliwej rodziny. Jednak im samym trudno się zorganizować. Królowa Magrat ma małe dziecko, Agnies mieści w swoim ciele nie tylko pokłady czekolady, ale także drugą, mniej uprzejmą osobowość, a babcia Weatherwax czuje, że jej czas dobiega końca. Czy w pokonaniu wampirów pomoże im Wielce Oates, targany wątpliwościami wyznawca Oma? Tego czytelnik musi dowiedzieć się sam.

Nie przeczytałam jeszcze wszystkich książek Pratchetta i bardzo się z tego powodu cieszę. Oznacza to bowiem, że przede mną sporo śmiechu, prób zrozumienia języka Nac mac Feegle' ów i wyobrażania sobie wyglądu Pana Śmierci. Przedzieranie się przez słynne pratchettowskie przypisy, a często przypisy do przypisów stanowi rodzaj sportu, z którego nie chcę rezygnować przez co najmniej kilka najbliższych sezonów.

niedziela, 14 października 2012

"Jedz i biegaj. Niezwykła podróż do świata ultramaratonów i zdrowego odżywiania", Scott Jurek, Steve Friedman

wydawnictwo Galaktyka
Dzisiaj w Poznaniu odbywa się (dosłownie, zaczął się przed chwilą) 13. Poznań Maraton, kilka  tygodni temu ruszył bieg maratoński w Warszawie. Trudno sobie wymarzyć lepszy moment na wydanie książki napisanej przez legendę ultramaratonów - Scotta Jurka. Chociaż ja sama nie pokonam dzisiaj 42 kilometrów, to idea biegania i zdrowego odżywiania jest mi bliska, a bohater znany z lektury "Urodzonych biegaczy" Christophera McDougalla.

W trakcie czytania "Jedz i biegaj" miałam mieszane uczucia. Nie lubię książek poradnikowych, zdecydowanie nie sięgam po pozycje mówiące o tym, jak poprawić swoje życie i osiągnąć szczęście - nie przemawia do mnie ich styl i naiwny optymizm. Chociaż Scott Jurek ( przy pomocy Friedmana) napisał autobiografię, to konstrukcją bardzo przypomina ona wspomniany typ literatury, z wszechobecnymi wzmiankami o sile umysłu, dążeniu do samorealizacji. Nie twierdzę, że to coś złego, nie wydaje mi się też, żeby autor był nieszczery - po prostu to do mnie nie trafia.

Jednego nie można książce odmówić - jest ciekawa. Opisuje długą (i bolesną) drogę, jaką sławny amerykański biegacz pokonał, zanim stał się legendą: mówi o wielogodzinnych treningach, zmaganiu się ze słabościami i kontuzjami, o nudzie na szlaku i o wycieńczeniu organizmu. Zawiera też sporo przepisów na zgodne z wegańską dietą potrawy (niektóre z nich wydają mi się warte wypróbowania).

Jurek nie szczędzi czytelnikowi łzawych fragmentów: opowiada o trudnych relacjach z ojcem, o chorobie matki, której dedykował późniejsze biegi, o nieudanym małżeństwie i kłótni z przyjacielem. Wspomina też jednak o momentach absolutnego zjednoczenia ze wszechświatem (aha...), współdziałania z naturą i pokonywaniu granic. No dobrze, jestem skłonna mu uwierzyć, razi mnie tylko styl pisania. Jakieś to wszystko zbyt słodkie i natchnione.

"Jedz i biegaj" może być inspiracją dla tych, którzy chcą zacząć biegać albo przypomnieć sobie, ile bieganie daje radości; na jej lekturze skorzystają też ci, którzy myślą o zmianie diety na wegańską. Autor jest nie tylko jednym z lepszych ultramaratończyków na świecie: od lat je tylko produkty pochodzenia roślinnego, zamykając usta przeciwnikom "żarcia dla królików".
Pomimo pewnych wad, które przeszkadzały mi w trakcie czytania, z czystym sumieniem moge polecić tę książkę pasjonatom sportu, zdrowego trybu życia i tym, którzy stracili motywację do biegania. Efekt w postaci wciągnięcia butów i ruszenia na szlak gwarantowany.

niedziela, 7 października 2012

"Franny i Zooey", J. D. Salinger

wydawnictwo Albatros
"Buszującego w zbożu" czytałam kilka lat temu i, szczerze mówiąc, kompletnie tej książki nie pamiętam. Chciałabym do niej wrócić, bo taki klasyk wypada znać, a po lekturze "Franny i Zooey'a" myślę, że tym bardziej warto się bliżej z twórczością Salingera zapoznać.

Pierwotnie, "Franny i Zooey" nie stanowiła jednej całości - obie części książki były wydane osobno, jako opowiadania. Ich połączenie wydaje się jednak logicznym posunięciem, ponieważ łączą je nie tylko osoby bohaterów, ale i wspólna tematyka.

Franny przechodzi głęboki kryzys. Po kilku latach studiowania dochodzi do wniosku, że środowisko akademickie jest zepsute, otaczający ją ludzie źli, a aktorstwo niewarte uwagi. Pod wpływem lektury pewnej książki, znalezionej w sypialni starszego, nieżyjącego już brata, dziewczyna popada w obsesję na punkcie religijności, starając się postępować według zawartych w tomiku wskazówek - i modlić się nieustannie. Nie przywraca jej to jednak chęci do życia, nie pozwala normalnie funkcjonować i burzy porządek panujący w jej rodzinie.
Zooey, jej starszy brat, sam dziwaczny, również od najmłodszych lat karmiony przez rodzeństwo przedziwną mieszanką prawd pochodzących z różnych religii, chce pomóc siostrze. Pragnąc wyrwać ją ze stanu otępienia, rozmawia z nią o wcześniej wspomnianej książce, o sensie życia, o Bogu. Ich rozważania stanowią oś dzieła Salingera, który skupił się na opisaniu kryzysu światopoglądowego, na wątpliwościach dotyczących miejsca człowieka w świecie, celowości istnienia i obecności sił wyższych.

Chociaż wydawać by się mogło, że "Franny i Zooey" to książka trudna, to czyta się ją świetnie, niemal jednym tchem. Styl Salingera jest równie barwny jak jego bohaterowie, a czytelnik nie ma wrażenia, że słucha nudnego wykładu na temat religii, ale, że uczestniczy w ciekawej dyskusji. Z przyjemnością sięgnę po pozostałe książki tego autora.

poniedziałek, 1 października 2012

"Krew, którą nasiąkła", Asa Larsson

Wydawnictwo Literackie
Trudno się dziwić problemom psychicznym kobiety, która zabiła trzy osoby, nawet, jeśli zrobiła to w obronie własnej. Rebeka Martinsson, adwokat ze Sztokholmu, nie czuje się winna, ale przeszłość nie daje jej o sobie zapomnieć. Kobieta nie może normalnie pracować, więc szef korzysta z  okazji i wysyła ją w rodzinne strony, gdzie pewne probostwo ma problemy natury prawnej.

Na miejscu okazuje się, że niedawno zamordowano tam kontrowersyjną panią pastor. Jej osoba budziła w miasteczku wiele skrajnych emocji, od nienawiści, po sympatię graniczącą z uwielbieniem. Komu naraziła się do tego stopnia, że padła ofiarą zbrodni? Czy przyczyną była założona przez nią fundacja, chroniąca mieszkającą w okolicznym lesie wilczycę? Może to członkowie koła łowieckiego chcieli się zemścić? A może feministyczne poglądy pani pastor rozsierdziły jakiegoś mężczyznę? Czy ktoś dowiedział się o jej homoseksualnych skłonnościach i romansie z jedną z członkiń parafii?
Rebeka Martinsson współpracuje z miejscową policją, a śledztwo nabiera tempa, gdy inny pastor zostaje uznany za zaginionego.

Asa Larsson wplotła w swoją powieść wiele drażliwych kwestii: feminizm, posługę kapłańską kobiet, samotne rodzicielstwo czy ochronę przyrody. Chwilami miałam wrażenie, że trochę tych problemów za dużo, jak na jedną książkę i tak małe miasteczko. Nie do końca podobały mi się też fragmenty opisujące życie wspomnianej wcześniej wilczycy, codzienne zmagania jej watahy: wątek ten wydawał mi się trochę wymuszony. Jednak, generalnie rzecz biorąc, książka przypadła mi do gustu, jest napisana bardzo zgrabnie i szybko się ją czyta. Z czystym sumieniem mogę ją polecić wielbicielom skandynawskich kryminałów.

wtorek, 25 września 2012

"Co gryzie Gilberta Grape'a", Peter Hedges

wydawnictwo Zysk i S-ka

Gilbert Grape ma wiele powodów do niezadowolenia. Jego matka od dnia, kiedy jej mąż popełnił samobójstwo, nie wstaje z fotela, objadając się niemal do nieprzytomności, a jej waga sprawia, że podłoga zaczyna się zapadać.
Młodszy brat Gilberta, Arnie, jest niepełnosprawny intelektualnie, czy, jak ujmują to wszyscy mieszkańcy Endory - jest debilem, którym trzeba się nieustannie zajmować.
Ellen ma 16 lat, uważa się za ósmy cud świata, a jej zachowanie oscyluje pomiędzy świętoszkowatością a nastoletnim buntem w wyjątkowo dokuczliwym wydaniu. Najstarsza siostra, Amy, matkuje reszcie rodzeństwa, zapominając o sobie i osiągając coraz większe rozmiary.

Sam Gilbert  nie ma szczególnie udanego życia. Pracuje w sklepie spożywczym, od kilku lat ma romans z żoną sprzedawcy polis ubezpieczeniowych i nie widzi perspektyw na przyszłość. Z każdym dniem coraz trudniej mu wytrzymać w domu, ale nie potrafi zdecydować się na wyjazd. Kiedy do miasteczka przyjeżdża Becky, nastolatka o świeżym spojrzeniu, Gilbert zyskuje coś, za czym może gonić i do czego dążyć. Zbliżenie się do dziewczyny staje się jego najważniejszym celem.

"Co gryzie Gilberta Grape'a" to słodko-gorzka historia. Nie brakuje w niej fragmentów bardzo zabawnych, ale są też takie, po przeczytaniu których nie było mi bynajmniej do śmiechu. Bohaterowie nie są idealni - owszem, walczą o tolerancję, ale miewają też wybuchy złości i chwile słabości; Gilbertowi zdarza się uderzyć niepełnosprawnego brata i życzyć matce śmierci.
Chociaż powieść jest napisana w lekkim stylu, nie nazwałabym jej łatwą i przyjemną. Pewnie można ją przeczytać szybko i bez refleksji, ale we mnie zostawiła trwały ślad - myślę, że długo o niej nie zapomnę.

A tak na marginesie: nie oglądałam jeszcze adaptacji filmowej. Podobno jest świetna - mam nadzieję, że reżyserowi chociaż częściowo udało się oddać wyjątkową atmosferę książki.

piątek, 21 września 2012

"Połówka żółtego słońca", Chimamanda Ngozi Adichie

wydawnictwo Sonia Draga
O Republice Biafra nie wiedziałam do tej pory nic, poza tym, że istniała. Wstyd się przyznać, ale był to dla mnie kolejny afrykański kraj, co do położenia którego miałam spore wątpliwości; brakowało mi też podstawowej wiedzy na jego temat. Tym bardziej cieszę się, że przeczytałam "Połówkę żółtego słońca", powieść nie tylko świetną ze strony literackiej, ale również ciekawą ze względu na tematykę.

Akcja toczy się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy od Nigerii oddzieliła się Republika Biafra, państwo, którego istnienie uznało jedynie kilka innych rządów, ostatecznie pokonane przez nigeryjskie wojska w 1970 roku. W przeciągu trzech lat z powodu walk zbrojnych, głodu i chorób zmarł ponad milion osób. Ludność z plemienia Ibo, marząca o własnym kraju, była prześladowana i zmuszana do opuszczania swoich domów, całe wioski ginęły w wyniku wybuchów bomb. Pomoc humanitarna, jak zwykle w takich przypadkach, nie była wystarczająca, dzieci masowo umierały z powodu niedożywienia.

Tragiczne wydarzenia stanowią tło dla opowieści o losach dwóch sióstr: Olanny, jej partnera Odenigbo, pracownika uniwersyteckiego, w którego salonie odbywają się ciągnące się godzinami intelektualne dysputy, i ich służącego Ugwu oraz Kainene, niezależnej piękności, związanej z brytyjskim dziennikarzem Richardem, dobrowolnym obywatelem Afryki. Obie rodziny na swój sposób próbują poradzić sobie z trudami wojny, dzieląc się miłością, ale i nienawiścią, kochając i zdradzając. Wszyscy bohaterowie pragną przyczynić się do dobrobytu Republiki, starają się naprawić swój kawałek świata - ale czy w czasach, kiedy za pożywienie muszą służyć świerszcze i jaszczurki, prowadzenie szkoły czy pisanie dziennikarskich relacji ma w ogóle sens?

Fabuła nie jest prowadzona w prosty, liniowy sposób, w powieści przeplatają się fragmenty dotyczące wczesnych i późnych lat sześćdziesiątych. To, co w jednej części wydawało się niejasne, zostaje wyjaśnione w następnej; czytanie staje się dzięki temu ciekawsze, bo czytelnik może sprawdzić, czy jego domysły były słuszne.

Chimamanda Ngozi Adichie pisze o tragicznych wydarzeniach, maluje obrazy, które na długo pozostają w pamięci, jak na przykład opis matki, wiozącej pociągiem odciętą główkę swojej córki, ze starannie zaplecionymi  warkoczykami; autorce udaje się jednak uniknąć patosu czy nadmiernej powagi, a podkreślić fakt, iż nawet w najtrudniejszych czasach ludzie znajdują w sobie dość siły, żeby kochać, zajmować się codziennymi sprawami i śmiać się, pomimo głodu i niepewności. Wspaniała książka!


czwartek, 13 września 2012

"Prywatne życie Pippy Lee", Rebecca Miller

wydana przez wydawnictwo MUZA
Bardzo się cieszę, że wróciłam do zwyczaju wypożyczania książek z biblioteki, bo tam udaje mi się znaleźć takie perełki, jak "Prywatne życie Pippy Lee". Chociaż ani okładka, ani zamieszczony na niej opis nie dają pojęcia o wartości powieści, to coś mnie do tej książki przyciągało. Jak się okazało, całkiem słusznie.

Pippa Lee ma około pięćdziesiątki, męża starszego o trzydzieści lat i niedawno kupiony dom na osiedlu dla staruszków. Dni upływają jej na robieniu zakupów, przygotowywaniu posiłków i piciu kawy z przyjaciółką, ale wcześniej jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Wychowana przez matkę amfetaministkę, szybko wyprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie sama zaczęła zażywać narkotyki, obracać się w artystycznych kręgach i teoretycznie prowadzić beztroską egzystencję - chociaż nigdy nie udało jej się osiągnąć szczęścia. Dopiero Herb sprawił, że nauczyła się normalnie żyć. Wspólnie wychowali dwoje dzieci, a teraz Pippa z przerażeniem odkrywa, że jej mąż przeistacza się w niedołężnego starca, a ją czeka los pielęgniarki. Czy znajomość z dużo młodszym synem sąsiadki stanowi rozwiązanie?

Polubiłam Pippę. Chociaż jej problemy są mi obce, to w pewnym stopniu ją rozumiem i cenię. Kobieta za wszelką cenę stara się pozostać sobą, choć nie zawsze jest pewna, czego potrzebuje. Jej determinacja mi imponuje.

Rebecca Miller napisała powieść, którą czyta się jednym tchem i woła o więcej. Naprawdę warto po nią sięgnąć.

wtorek, 11 września 2012

"Jesienna sonata", Mons Kallentoft

wydana przez Dom Wydawniczy  Rebis
W Poznaniu jeszcze resztka lata, ale ludzie zaczynają popadać w jesienny nastrój. Lektura powieści Kallentofta idealnie wpisuje się w ten klimat,a pogoda za oknem od razu wydaje się bardziej znośna, kiedy czyta się o listopadowych ulewach.

Linkoping. Jerry Petersson ma 45 lat, przeciwdeszczowy płaszcz od Prady, zamek i kilkanaście dziur w ciele. W jednej chwili cieszy się swoją posiadłością, a w następnej pływa twarzą w dół w otaczającej budynek fosie. Trop prowadzi do poprzednich właścicieli majątku, a na jaw wychodzą nie tylko ich problemy finansowe, ale również mroczna przeszłość. Czy motywem morderstwa były pieniądze, czy demony, nie dające spokoju zabójcy?

W trakcie czytania odniosłam wrażenie, że ważniejszy od wątku kryminalnego był dla autora problem alkoholizmu głównej bohaterki, Malin Fors. Owszem, pani komisarz rozwiązuje zagadkę, ale jednocześnie zmaga się z problemami osobistymi, nieudanym związkiem i pociągiem do butelki. Nie potrafi porozumieć się z dorastającą córką, zdarza się jej prowadzić pod wpływem alkoholu, ale nadal pozostaje skuteczną detektyw śledczą, w związku z czym utrzymuje posadę w policji. Czy uda jej się znaleźć mordercę, nie popadając w obłęd?

Poprzednia powieść Kallentofta mnie nie zachwyciła, ale "Jesienną sonatę" bardzo dobrze mi się czytało. Akcja płynie wartko, bohaterowie nie są nudni, a rozwiązanie zagadki zaskakuje - czyli książka spełnia wszystkie kryteria dobrego kryminału. Mam tylko nadzieję, że moja biblioteka rozszerzy asortyment z działu skandynawskiego, bo w przeciwnym wypadku na lekturę kolejnej pozycji będę musiała bardzo długo czekać.

czwartek, 6 września 2012

"Pomnik cesarzowej Achai t.1", Andrzej Ziemiański

wydana przez Fabrykę Słów
Lubię cykl książek o Achai. Nawet bardzo, chociaż może nie jest to literatura najwyższych lotów. Ale komu to przeszkadza, jeśli znakomicie się bawię, czytając każdy kolejny tom?

"Pomnik cesarzowej Achai" nie stanowi prostej kontynuacji "Achai". Owszem, znajdujemy w niej nawiązania do wcześniejszych powieści Ziemińskiego, zgadza się też świat przedstawiony (co za archaiczne określenie! nie używałam go chyba od czasów liceum), ale już nie czas - akcja rozgrywa się tysiąc lat po upadku Cesarstwa. Dodatkowo, poza wojskiem Imperium, bohaterami są też żołnierze Rzeczypospolitej...

Kai to młoda uczennica szkoły magii, wysłana z misją na wyprawę wotywną. W trakcie rejsu w pobliżu Gór Bogów, statek, którym podróżuje, zostaje całkowicie zniszczony przez... polską łódź podwodną. Dziewczyna zostaje przyjęta na pokład przez zdezorientowanych marynarzy, którym jakimś cudem udało się przepłynąć pod niezdobytymi wcześniej górami. Znajdują się w całkiem nowym świecie, gdzie na porządku dziennym są wojny, prowadzone przez składającą się wyłącznie z kobiet armię, ataki potworów widzących w ciemności oraz czary.

Tymczasem Shen zaciąga się do wojska i trafia do elitarnego oddziału specjalnego. Razem z koleżankami zostaje wysłana w środek Doliny Sait, strategicznego dla Imperium miejsca, okupowanego przez potwory. Żadna z żołnierzy nie zna celu misji, trudno też doszukać się jej sensu. W lesie giną kolejne, niedoświadczone dziewczyny, a Shen otrzymuje dziwne znaki od amuletu, który dostała w prezencie od poznanej przypadkowo, młodej czarownicy. Przedmiot prowadzi nową właścicielkę w stronę swojej twórczyni, co zaowocuje międzynarodowym spotkaniem.

Ziemiański pisze w bardzo charakterystyczny, trudny do pomylenia sposób. Obcy jest mu subtelny język, nie szczędzi za to przekleństw - ale w świecie armii takie wyrażenia nie rażą, tylko wydają się naturalne. Pierwszy tom powieści kipi akcją, nie sposób się w trakcie jego czytania nudzić. Po skończeniu książki od razu miałam ochotę na więcej - niestety, będę musiała poczekać na wydanie kolejnych części.Oby nie trwało to zbyt długo!

piątek, 31 sierpnia 2012

"O, kuchnia! Kill grill 3", Anthony Bourdain

wydana przez Wydawnictwo WAB.
Trudno jest opisywać dwie książki tego samego autora pod rząd, bez powtarzania się. W przypadku serii "Kill grill" nie sprawia to jednak większych kłopotów, ponieważ każda kolejna pozycja znacząco różni się od poprzednich, nie tylko tematyką, ale i stylem.

"Restauracja od kuchni" jest zjadliwa i pełna złości, w "Głodnych kawałkach" też nie brakuje ironii i zdecydowanych poglądów. Lektura najnowszej książki Bourdaina mnie zaskoczyła: długie eseje, które nie kipią już kpiną (w każdym razie nie wszystkie), a stanowią raczej analizę obecnej (tzn. z 2010 roku) sytuacji na rynku kulinarno-restauracyjnym. Ha! Tego bym się po "Kill grillu" nie spodziewała.

Anthony opowiada między innymi o znanych szefach kuchni, takich, jak David Chang, twórca restauracji Momofuku czy Thomas Keller z Per Se; składa hołd prawdziwemu mistrzowi sprawiania ryb, Justo Thomasowi (300 kg ryb w pięć godzin...) i legendzie świata kulinarnego, Ferranowi Adrii.

Jednak, żeby nie było zbyt słodko, Bourdain wyzłośliwia się na temat krytyków kulinarnych, zarzuca właścicielom restauracji i dziennikarzom przekupstwo i radośnie wplata, gdzie się da, nawiązania do seksu i narkotyków.

Postuluje też wprowadzenie nauki gotowania do szkół, argumentując, iż umiejętność nakarmienia siebie i swoich bliskich należy do absolutnie podstawowych, a na pewno przydatnych cech - z czym się zgadzam, w końcu jak długo można żyć na kanapkach i chińskich zupkach, i nie zwariować?

Do moich ulubionych rozdziałów należy ten, w którym autor z jednej strony atakuje Alice Waters, zwaną "matką slow foodu", zarzucając jej brak realizmu, ekstremizm i nieznajomość ekonomii, a z drugiej... się z nią zgadza. Dwadzieścia stron rzucania obelg, aby w końcu dojść do wniosku, że obiekt ataków ma rację - to się nazywa zwrot akcji!

Jako przystawkę Bourdain serwuje opis uczty, w skład której wchodzi danie z ortolana, malutkiego ptaszka będącego pod ochroną, na czarnym rynku osiągającego cenę 250 dolarów. Takich soczystych, zabarwionych erotyzmem opisów jedzenia znajdziemy w książce więcej, czasami ciesząc się, że nie musimy tego wszystkiego jeść. Dobrze, że są na świecie ludzie, którzy zrobią to za nas i jeszcze zechcą swoje wrażenia opublikować.


środa, 29 sierpnia 2012

"Głodne kawałki, czyli musztarda przed obiadem. Kill grill 2", Anthony Bourdain

wydana przez W.A.B.
Jest dwóch znanych z telewizji kucharzy, których bezkrytycznie uwielbiam: Gordon Ramsay i Anthony Bourdain (Jamie Oliver też należy do moich ulubieńców, ale nie szaleję na jego punkcie). Tego pierwszego podziwiam za haryzmę i brytyjski urok, drugiego za odwagę graniczącą z głupotą i cięty język. Myślę, że są to jedne z niewielu osób, w których towarzystwie zjadłabym najdziwniejsze, najbardziej ohydne potrawy, włączając w to różne części ciała rzadkich zwierząt, i jeszcze bym im za to podziękowała.

"Głodne kawałki" mają w polskim podtytule dopisek "kill grill 2", chociaż w rzeczywistości z "Restauracją od kuchni" łączy je tylko osoba autora. Stanowią one zbiór esejów, wydanych w różnych brytyjskich i amerykańskich czasopismach, a ich tematyka jest szeroko związana z pojęciem kuchni, gotowania, ale i podróży czy osobistych upodobań Bourdaina.

Z książki dowiemy się, gdzie można najlepiej zjeść w Nowym Jorku, Nowym Orleanie czy Singapurze i jakie są trendy w restauracjach (informacje, delikatnie mówiąc, nieaktualne; w Stanach zbiór esejów był wydany w 2006 roku). Poznamy poglady, zazwyczaj bardzo zdecydowane, autora na temat klasycznej kuchni francuskiej i jego ulubione bary sushi. Bourdain bezlitośnie rozprawia się z "celebrity chefs", kpiąc z ich obecności w każdej sferze medialnego życia, ale przyznaje też, że sam od lat nie pracuje jako szef kuchni, bo zajmuje się głównie promocjami książek  i kręceniem programów podróżniczo-kulinarnych.

W "Głodnych kawałkach" znajdziemy ironiczne spojrzenie na krytyków kulinarnych, pełną humoru opowieść o zamiłowaniu autora do zorganizowanej przestępczości i wiele innych smakowitych kąsków, dobrze przyprawionych niewyszukanym słownictwem. Za to właśnie tak kocham Bourdaina: za dystans do siebie (chociaż zabarwiony samozadowoleniem), nieprzebieranie w słowach i ogromną ciekawość świata i smaków, o których potrafi pisać jak nikt inny - do tego stopnia dobrze, że ślinka cieknie mi przy czytaniu opisów jakiejś obrzydliwej potrawki ze świńskich ryjów i racic. Dziwne, ale prawdziwe.

wtorek, 28 sierpnia 2012

"Lalki w ogniu. Opowieści z Indii", Paulina Wilk

carta blanca
Indie! Kraj kolorów, smaków, wielkiego bogactwa i skrajnego ubóstwa. Bardzo bym chciała tam pojechać i chociaż na krótko zanurzyć się w mieszaninie piękna i ohydy, tak charakterystycznej dla indyjskich miast. Być może kiedyś zrealizuję to marzenie, a na razie pozostaje mi słuchać opowieści rodziny i przyjaciół, no i czytać książki, zwłaszcza tak dobre, jak "Lalki w ogniu" Pauliny Wilk.

Autorka nie boi się opisywać brzydkiej strony życia, ale robi to zręcznie, jednocześnie nie zacierając prawdziwego obrazu, i oswajając go. Mówi o ubóstwie, żebrakach, o głodnych dzieciach i wychudzonych psach wprost, ale z sympatią i zrozumieniem dla ich zachowania.

Dla wielu Indie to kraj kolorowo ubranych, szczęśliwych ludzi; Paulina Wilk pokazuje, iż rzeczywistość odbiega od obrazu przedstawianego przez biura podróży. Owszem, kobiety noszą piękne sari, ale podlegają też ostremu rygorowi narzuconemu przez społeczeństwo i rodzinę; Hindusi często mają puste brzuchy, a śluby, chociaż towarzyszą im bajkowe wesela, nierzadko łączą dwie nieznające się wcześniej osoby.

Jednak istnieje też drugi biegun hinduskiej codzienności: ludzie z radością wykonujący swoją pracę, oddający cześć bogom, dzieci wdzięczne za możliwość chodzenia do szkoły. Wielomilionowa społeczność funkcjonuje dzięki skomplikowanemu systemowi praw, często niepisanych, które ułatwiają życie w miejscu, gdzie często jest zbyt gorąco, by myśleć

"Lalki w ogniu" są podzielone na kilkanaście rozdziałów; w każdym z nich autorka skupia się na innym zagadnieniu: pracy, zawieraniu małżeństw, strojach. Żaden z tych tematów nie jest mniej ważny od pozostałych, tak, jak każdy z nich stanowi istotny element codziennego życia Hindusów.

Lektura niektórych fragmentów wprawiła mnie w dosyć ponury nastrój: chociaż wiedziałam, że sytuacja kobiet w wielu krajach jest zła, to chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z przykrości, na jakie każdego dnia narażane są indyjskie panny, żony, a tym bardziej wdowy. Poważny i przygnębiający problem stanowi też brud, niedobór wody, brak dbałości o dobra publiczne. Nie znaczy to jednak, że Indie są miejscem straconym dla świata: wręcz przeciwnie, mają ogromny potencjał i urok, któremu trudno się oprzeć.

Paulina Wilk napisała książkę porywającą i mądrą Myślę, że powinna to być lektura obowiązkowa dla każdego, kto wybiera się do Indii; wszyscy inni mogą przynajmniej czerpać przyjemność z jej czytania, oglądać zawarte w niej piękne zdjęcia i marzyć o podróżach.

sobota, 25 sierpnia 2012

"Fikołki na trzepaku. Wspominki z podwórka i nie tylko", Małgorzata Kalicińska

wydana przez Zysk i S-ka
Tak jak 80% kobiet i dziewczyn w tym kraju, czytałam "Dom nad rozlewiskiem" i, podobnie jak większości, całkiem mi się ta książka podobała. Wiadomo - takie babskie czytadło, ale sympatyczne i nieźle napisane, więc sięgnęłam też po pozostałe tomy serii.

Kiedy zobaczyłam w księgarni "Fikołki na trzepaku", pomyślałam sobie, że chętnie bym je przeczytała, ale na kupowanie szkoda mi było pieniędzy. Jednak niedawno, w moim ulubionym Arsenale, książka kosztowała poniżej 5 złotych, więc nie zastanawiałam się długo nad zabraniem jej do domu.

Kalicińska opisała w niej swoje dzieciństwo, a także wyrywki z historii rodziny, skupiając się na sprawach ważnych dla dziecka i nastolatki, omijając kwestie polityczne, które jej wtedy nie interesowały. I dobrze, bo dzięki temu książka jest autentyczna, pełna dziecięcej radości i entuzjazmu.
Autorka opowiedziała o swoim podwórku na ul. Międzynarodowej, koleżankach i kolegach, z którymi bawiła się w dzikim sadzie czy wysiadywała na tytułowym trzepaku, wakacyjnych wyjazadach na wieś.  Pisała o PRL-owskiej modzie, spore fragmenty poświęciła ukochanym przysmakom i kwestii zaopatrzenia w ogóle. Wspominała też swoją rodzinę, przytaczajac te informacje, które udało jej się na ten temat zdobyć (nie ma ich dużo; wiele zdjęć i rodzinnych listów zaginęło, ku rozpaczy Kalicińskiej).

Książkę cztało mi się dobrze i płynnie, bo jest zabawna i zgrabnie napisana. Jak zwykle, irytowały mnie emotikony, których nie toleruję w mediach drukowanych - uważam, że ich miejsce jest w Internecie i sms-ach.
Podobała mi się spora ilość zdjęć, nadających opowieści bardziej osobistego charakteru; niektóre z nich są naprawdę ładne. Natomiast uważam, że okładka jest okropna, ale to w sumie nieistotny szczegół.

Polecam "Fikołki na trzepaku" zarówno miłośniczkom prozy Kalicińskiej, jak i fascynatom, poszukującym wiadomości o czasach PRL-u. Myślę, że ani jedna, ani druga grupa nie będzie książką rozczarowana.

"I wciąż ją kocham", Nicholas Sparks

wydana przez Wydawnictwo Albatros
Ojej. Ojej, co za gniot! Przykro mi to pisać, ale dawno już nie czytałam tak kiepskiej książki. A wydawało mi się, że kiedyś podobała mi się któraś z powieści Sparksa, chyba "Pamiętnik"; nie wiem czy to "I wciąż ją kocham" jest taka słaba, czy też wtedy byłam inną osobą.

Nie jestem pewna, co najbardziej mnie w tej książce irytuje: kiczowata historia, papierowi bohaterowie czy może straszne grafomaństwo. Co drugie zdanie można by bez trudu umieścić w tanim romansidle z kiosku; Sparks wygrywa w przedbiegach w kategorii największego zagęszczenia epitetów na stronę. I to nie byle jakich epitetów: lubuje się szczególnie w wyrażeniach takich, jak: "poranne trele", "łagodne światło poranka" czy "czyste białe światło, zapierające dech w piersi".

Kiedy przeczytałam streszczenie na okładce, wydawało mi się, że historia może być ciekawa: on, zawodowy żołnierz, ona, studentka, poznają się w jego rodzinnym mieście. Dzieli ich wszystko: pochodzenie, wykształcenie, poglądy na życie, a jednak zakochują się w sobie. Potem jego przepustka się kończy, chłopak musi wracać do Niemiec, gdzie stacjonuje, ale udaje im się utrzymać kontakt. Oboje czekają na koniec służby, ale, po wydarzeniach z 11 września, John postanawia zostać w armii na kolejne dwa lata. Odległość nie sprzyja uczuciu i w końcu do jednostki przychodzi list, w którym Savannah wyznaje, że zakochała się w kimś innym.

Teoretycznie, mogłaby powstać z tego niezła książka. Sparks umieścił w niej i wątek miłości między osobami z dwóch różnych światów, i problem niepełnosprawności intelektualnej, i fragmenty poświęcone rozterkom zawodowych żołnierzy. Co z tego, skoro polał to wszystko obrzydliwym, mdłym sosem i udekorował kiczowatymi dodatkami. Jego bohaterowie są albo idealni (Savannah i jej przyjaciel Tim: uczciwi, religijni, poświęcający się dla dobra innych), albo walczą ze swoją naturą  i spektakularnie przechodzą na jasną stronę mocy, krocząc w kierunku zachodzącego słońca i powiewającej flagi (John). Co za dużo, to niezdrowo.

Podobno na podstawie powieści powstał film. Podejrzewam, że może to być jeden z tych niewielu przypadków, kiedy adaptacja jest lepsza od pierwowzoru; bardziej już tej historii nie da się zepsuć.

Zdecydowanie nie polecam!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

"Błogosławieństwo ziemi", Knut Hamsun

Czytanie tej książki było jak powrót do liceum, jak lektura "Chłopów" w norweskim wydaniu. Zadziwiające, ale ta prosta historia o jeszcze prostszym życiu bardzo mnie zainteresowała, a nie spodziewałam się tego po opowieści, w której główną rolę gra... rola, uprawianie ziemi i budowanie drewnianej chaty na pustkowiu.

Od "Błogosławieństwa ziemi" nie można wymagać wartkiej akcji czy dramatycznych wydarzeń. Owszem, czytelnik znajdzie tam spory, oszustwa, a nawet morderstwo, ale wszystko to opisane bez większych emocji. Jednak ten spokój, powolny nurt zdarzeń ma swój urok i działa jak najlepsze krople uspokajające: pozwala na zapadnięcie w swego rodzaju letarg, stan dosyć przyjemny, bo odprężający. O ile ktoś lubi się relaksować, czytając obszerne fragmenty dotyczące rozwożenia obornika na pola, oczywiście.

Izak i Inger mieszkają na pustkowiu. Mężczyzna sam wybrał sobie kawałek ziemi, na którym postanowił osiąść, i od podstaw wybudował całe gospodarstwo. Dziewka do pomocy, którą zatrudnił, została w naturalny sposób jego żoną, a po jakimś czasie urodziły się im dzieci. Czasami do osady zagląda Lapończyk,  proszący o kawałek koziego sera czy garnek mleka; kiedy indziej mieszkańcy wybierają się do wsi, żeby sprzedać swoje wyroby albo drewno i kupić niezbędne sprzęty. Ich dni wypełnione są pracą, a życie płynie spokojnie, co jakiś czas urozmaicane wizytą członka dalszej rodziny lub pojawieniem się kolejnego osadnika. Egzystencja na odludziu podporządkowana jest naturze, przemianom pór roku, żywiołom, a ludzie stanowią część naturalnego cyklu przyrody.

Knut Hamsun napisał "Błogosławieństwo ziemi" w 1917 roku i stąd w książce nieużywane już sformułowania  czy też przestarzałe poglądy. Czytanie tej powieści ma swój urok i bywa zabawne (określenie kobiety dobiegającej trzydziestki "niemłodą" bardzo mnie rozbawiło); stanowi też bogate źródło informacji na temat życia ludzi na skandynawskiej wsi na początku dwudziestego wieku. Wiedza może mało popularna i raczej niepraktyczna, ale w sumie nigdy nie wiadomo, kiedy potrzebna będzie choćby teoretyczna umiejętność postawienia domu z bali, prawda? W razie katastrofy, jestem przygotowana.

PS: Książka jest widoczna na zdjęciu głównym bloga; wydana przez Wydawnictwo Poznańskie

niedziela, 19 sierpnia 2012

"Samotni", Hakan Nesser

wydawnictwo Czarna Owca
Jeśli chodzi o kupowanie książek, to z silną wolą miewam spore problemy. Mogę sobie mówić, że nie wydam pieniędzy na ani jeden tom w danym miesiącu, a dzień później natknąć się na promocję w księgarni - i wszystkie postanowienia odchodzą w niepamięć. Trudno, przynajmniej wspieram rynek wydawniczy...

"Samotnych" kupiłam przy okazji, z myślą, że skoro jest obniżka cen, a ja od dawna mam ochotę na skandynawski kryminał, to chyba mogę zrobić sobie tę przyjemność? Najwyraźniej uznałam, że mogę i, szczerze mówiąc, wcale nie żałuję, bo powieść okazała się być świetna.

Nie znałam wcześniej cyklu Nessera o Gunnarze Barbarottim, zaczęłam od czytania ostatniej, najnowszej pozycji z serii. Na szczęście nie utrudnia to zorientowania się w fabule; cieszy mnie też świadomość, że przede mną lektura trzech pozostałych książek.

W 1975 roku podczas grzybobrania ginie kobieta. Spacerujący z nią po lesie przyjaciele znajdują ciało na dnie wąwozu, a wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek. Kiedy jednak po 35 latach, w tym samym miejscu, traci życie jeden z uczestników tamtych wydarzeń, a do tego partner zmarłej Marii, badającym sprawę śledzczym wydaje się  to podejrzane. W trakcie śledztwa wychodzi na jaw wydarzenie sprzed kilkudziesięciu lat, które położyło się cieniem na związku paczki przyjaciół.
Czy śmierć Marii była tylko wypadkiem? I czy Gurmund zabił się sam, nie potrafiąc dłużej żyć bez ukochanej, czy jemu również ktoś pomógł? Na te pytania muszą odpowiedzieć inspektorzy Gunnar Barbarotti i Eva Backman ze szwedzkiej policji.

Wiem, że piszę o swoim upodobaniu do skandynawskich kryminałów do znudzenia, ale nie robię tego bez powodu. Po pierwsze, mam słabość do tej części świata; po drugie, pisarze ze Szwecji i Norwegii zdają się mieć wrodzone predyspozycje do pisania opowieści o mrocznych stronach ludzkiej natury oraz łączenia tych pesymistycznych wątków z wyśmienicie odmalowanym tłem społecznym. Sorry, Winnetou - i ty razem muszę zamieścić pochwalną recenzję.

niedziela, 12 sierpnia 2012

"Wstrząsające dzieło kulawego geniusza", Dave Eggers

wydana przez Zysk i S-ka
Ta książka długo czekała na swoją kolej. Pożyczyłam ją chyba dwa miesiące temu, ale ciągle sięgałam po coś innego, aż w końcu się za nią zabrałam, bojąc się oskalpowania przez właścicielkę.

"Wstrząsające dzieło kulawego geniusza" jest powieścią rzeczywiście niezwykłą. Aż kipi energią, niepokojem, niecierpliwością. Czytając ją, miałam wrażenie, że siedzę głównemu bohaterowi w głowie, śledząc strumień jego myśli. Coś niesamowitego!

Oboje rodzice Dave'a umierają i dwudziestokilkulatek musi zająć sie młodszym bratem. Starsze rodzeństwo bierze udział w wychowniu Topha, ale obowiązek codziennej opieki spada na chłopaka, który sam jest jeszcze dzieckiem. Stara się stworzyć awangardowe czasopismo, skierowane do przedstawicieli swojego pokolenia, nie będąc do końca przekonanym do tego pomysłu; próbuje zaoszczędzić braciszkowi wszelkich stresów, chcąc jednocześnie urozmaicić mu życie; bez przerwy zastanawia się, jak powinien się zachować, co mówić, a nawet czuć, aby dobrze wypaść w oczach innych. To ciągłe analizowanie i gra jest znana większości młodych ludzi i pewnie dlatego bohater wydaje się być kimś, z kim można się identyfikować.

Dave kształtuje swój wizerunek, pozując na bardziej interesującego, niż jest w rzeczywistości; każda kolejna choroba czy śmierć, której jest świadkiem, staje się dla niego pretekstem do ukazania własnej wrażliwości, a tragedia pozwala przypomnieć własną smutną przeszłość. Może się wydawać, że chłopak to osoba wyrachowana i zepsuta, ale tak naprawdę dąży do szczęścia swojego i młodszego brata, starając się dopasować do otaczającego go świata.

Niektóre fragmenty książki są pisane jednym ciągiem, bez podziału na zdania, inne przyjmują formę wywiadu. Specyficzny język, charakterystyczne dla dwudziestolatków rozterki, gniew wyzierający z każdego zdania: to wszystko stanowi o wyjątkowości "Wstrząsającego dzieła kulejącego geniusza", czyniąc powieść naprawdę fascynującą. Warto było poczekać i czytać ją w spokojniejszym okresie, żeby móc się nią delektować. Gorąco polecam!

"Cyklop", Clive Cussler

wydana przez Amber
Głównym kryterium wyboru książki do zabrania na rowerowe wakacje był korzystny stosunek wielkości do objętości. "Cyklop" zdecydowanie wygrał: kieszonkowe wydanie, cienki papier i ponad 500 stron, a do tego gwarancja świetnej rozrywki.

Clive Cussler ma wybitną zdolność do upychania w jednej powieści kilku, pozornie do siebie niepasujących, wątków. Tym razem, obok tajemnicy El Dorado, w książce zmieścił się sowiecki spisek, przewrót na Kubie, a do tego kolonia założona na Księżycu (!). Sporo, jak na jedną historię i momentami miałam wrażenie, że połowa tematów jest niepotrzebna, ale w gruncie rzeczy "Cyklopa" czytało się świetnie.

Znany wszystkim miłośnikom prozy Cusslera, główny bohater, Dirk Pitt, i tym razem ratuje świat. Znajduje sterowiec, który wcześniej przepadł w trakcie próby odnalezienia wraku statku. Pilot zostaje uznany za zaginionego, a Pitt rusza na jego poszukiwanie, wplątując się w polityczną aferę dotyczącą panowania w kosmosie z jednej strony, a sowieckich aspiracji do przejęcia władzy na Kubie z drugiej.

Pościgom, wybuchom i nurkowaniu z rekinami towarzyszy, a jakże, wątek miłosny, a u boku Dirka stoją jego wierni towarzysze: Al Giordino i Rudi Gunn. Jednym słowem: konwencja cusslerowskiej powieści została zachowana, moja potrzeba przeczytania czegoś lekkiego, a zarazem ciekawego zaspokojona, a kryterium wagowo-objetościowe wypełnione. Zabranie "Cyklopa" na wakacje było dobrą decyzją.

poniedziałek, 30 lipca 2012

"Człowiek, który słucha koni", Monty Roberts

wydana przez wydawnictwo Media  Rodzina
Pamiętam swoją fascynację "Zaklinaczem koni". Ta opowieść o kalectwie, uporze i miłości, w tym miłości do koni, przez jakiś czas należała do moich ulubionych powieści. Było to chyba w okresie, kiedy każdego lata jeździłam na obozy jeździeckie, szczęśliwa, że mogę spędzać dni w stajni i w siodle.

"Człowiek, który słucha koni" bardzo różni się od książki Evansa. Po pierwsze, nie jest to powieść, tylko spisane wspomnienia. Po drugie, chociaż nie brakuje w nich dramatycznych wydarzeń i wielkich uczuć, to miałam problemy, żeby się w nich zatracić. Owszem, Monty Roberts opisuje bardzo ciekaw rzeczy; tak, jego życie na pewno nie było nudne. Cenię tę książkę za jej tematykę, za to, że autor z pewnością jest wspaniałym człowiekiem, który dużo poświęcił, aby porozumieć się z końmi - ale jako dzieło literackie pozostawia ona wiele do życzenia.

Monty Roberts dokonał niemożliwego: nauczył się końskiego języka. Zaobserwował i opracował na swój użytek system znaków, które służą koniom, ale też innym zwierzętom uciekającym, do porozumiewania się, a potem wykorzystał go do ujeżdżania. Posługując się językiem Equus, jak go nazwał, zdołał "połączyć się" z tysiącami wierzchowców, nakłaniając je do współpracy. W młodości widywał swojego ojca, "łamiącego" konie, zadającego im ból, posługującemu się tradycyjnymi metodami ujeżdżenia i kiełznania. Monty postanowił, że jego sposoby porozumiewania się, podpatrzone u dzikich mustangów, sprawią, iż zwierzęta nie tylko nie doświadczą cierpienia, ale będą chętnie współpracować z człowiekiem.

W trakcie czytania zaczęłam się zastanawiać, ile razy sprawiłam wierzchowcowi ból, często bezwiednie, przez niedostatek wiedzy. Może, gdybym wcześniej natknęła się na "Człowieka, który słucha koni", postępowałabym inaczej? Pewnie spróbowałabym metody Robertsa, chcąc się przekonać czy to, czego on wielokrotnie dokonał, kilka razy przed obliczem królowej Anglii, jest możliwe do zastosowania przez przeciętnego, kochającego konie człowieka.

piątek, 27 lipca 2012

"Zabójcy bażantów", Jussi Adler-Olsen

wydana przez wydawnictwo słowo/obraz terytoria
Miałam ochotę przeczytać dobry, skandynawski kryminał. Niestety, dawno już wyczerpałam pulę powieści Camilli Lackberg, a w domu, poza opowiadaniami Mankella, byli tylko "Zabójcy bażantów", książka, o której niczego nie wiedziałam i nie znałam jej autora.

Niestety, mój apetyt nie został zaspokojony. Niby wszystko się zgadza: posterunek policji w Danii, tło społeczne, i to nawet całkiem rozbudowane, bo Adler-Olsen opisał zarówno środowisko duńskiej klasy wyższej, jak i mieszkańców ulicy; jest oczywiście wątek kryminalny, znalazł się tu nawet, tak lubiany przez skandynawskich autorów, motyw matki przechowującej płód swojego dziecka (dziwne upodobanie, ale to już kolejna książka, w której natknęłam się na opis podobnej sytuacji). Coś mi jednak w trakcie czytania zgrzytało - powieść brakowało płynności, bohaterowie wydali mi się jacyś płascy. Nie jest to na pewno zła książka, ale zdecydowanie gorsza od wielu innych ze swojego gatunku.

Akcja kryminału rozgrywa się w Kopenhadze, gdzie ktoś podrzuca na biurko komisarza kryminalnego akta starej sprawy. Chociaż do zabójstwa dwójki nastolatków przyznał się już mężczyzna, którego skazano na karę pozbawienia wolności, to wygląda na to, że został on kozłem ofiarnym, a za zbrodnią stoi grupa wpływowych wychowanków szkoły z internatem.
Komisarz Carl Morck, wraz ze swoim asystentem i nową sekretarką, rozpoczyna śledztwo, w trakcie którego wychodzą na jaw inne przypadki zabójstw i ciężkich pobić. Nieliczne dowody wskazują na winę sadystycznych przyjaciół, a kluczem do rozwiązania zagadki staje się odnalezienie kobiety, niegdyś członkini grupy, obecnie ukrywającej się zarówno przed policją, jak i dawnymi kompanami. Jakich tajemnic strzeże Kimmie?

środa, 25 lipca 2012

"Portret Doriana Graya", Oscar Wilde

wydana przez  wydawnictwo W.A.B.
W zeszłym roku postanowiłam, że przeczytam jak najwięcej pozycji z kanonu szeroko pojętej klasyki. W moim "klasycznym worku" znalazły się zarówno takie książki, jak "W drodze" Kerouaca, jak i "Anna Karenina" Tołstoja, ale z jakiegoś powodu zabrakło w nim powieści Oscara Wilde'a. Okazja do nadrobienia tej zaległości nadarzyła się ostatnio, kiedy O. przyniosła do kawiarni "Portret Doriana Graya", pożyczony od przyjaciółki.

Książkę czytałam dosyć długo, jednak specyficzny język i zawartości wielostronicowych wywodów filozoficznych robi swoje. Trudno mi jednoznacznie określić czy powieść mi się podobała: urzekł mnie pomysł pisarza, ale głównego bohatera bardzo nie lubiłam.

Dorian Gray, kiedy go poznajemy, jest dosyć naiwnym, ale wyjątkowo pięknym młodzieńcem. Pod wpływem komplementów portretującego go malarza, mężczyzna wypowiada życzenie, które okazuje się prawdziwym przekleństwem: aby nigdy się nie zestarzeć i zawsze móc cieszyć się młodością i urodą ciała. Po pewnym czasie Dorian odkrywa, że chociaż jego twarz się nie zmienia ani pod wpływem czasu, ani postępków, jakich się dopuszcza, to portret ulega przeobrażeniom, obrazującym jego czyny. Im bardziej niegodziwy staje się pierwowzór, tym brzydszy jest jego wizerunek. Chociaż Dorianowi zdarzają się momenty refleksji, a nawet ślady postanowienia poprawy, to chęć używania życia i poczucie bezkarności wygrywają z sumieniem, przekształcając uroczego niegdyś mężczyznę w monstrum bez serca.

"Portret Doriana Graya" warto przeczytać, bo na pewno jest ciekawym przykładem dziewiętnastowiecznej literatury, ukazującym portret angielskiej klasy wyższej. Książka w swoich czasach wywołała skandal, co tylko świadczy o tym, iż Wilde trafił w sedno, opisując wady i grzeszki arystokracji. Chociaż powieść trudno mi zaliczyć do kategorii "najbardziej porywające", to mimo wszystko cieszę się, że po nią  sięgnęłam - nie tylko dlatego, że mogę ją sobie odhaczyć na liście "klasyka do przeczytania", ale również z powodu emocji, jakie wywołała: od zniechęcenia, przez podziw, obrzydzenie, po ulgę.