piątek, 31 sierpnia 2012

"O, kuchnia! Kill grill 3", Anthony Bourdain

wydana przez Wydawnictwo WAB.
Trudno jest opisywać dwie książki tego samego autora pod rząd, bez powtarzania się. W przypadku serii "Kill grill" nie sprawia to jednak większych kłopotów, ponieważ każda kolejna pozycja znacząco różni się od poprzednich, nie tylko tematyką, ale i stylem.

"Restauracja od kuchni" jest zjadliwa i pełna złości, w "Głodnych kawałkach" też nie brakuje ironii i zdecydowanych poglądów. Lektura najnowszej książki Bourdaina mnie zaskoczyła: długie eseje, które nie kipią już kpiną (w każdym razie nie wszystkie), a stanowią raczej analizę obecnej (tzn. z 2010 roku) sytuacji na rynku kulinarno-restauracyjnym. Ha! Tego bym się po "Kill grillu" nie spodziewała.

Anthony opowiada między innymi o znanych szefach kuchni, takich, jak David Chang, twórca restauracji Momofuku czy Thomas Keller z Per Se; składa hołd prawdziwemu mistrzowi sprawiania ryb, Justo Thomasowi (300 kg ryb w pięć godzin...) i legendzie świata kulinarnego, Ferranowi Adrii.

Jednak, żeby nie było zbyt słodko, Bourdain wyzłośliwia się na temat krytyków kulinarnych, zarzuca właścicielom restauracji i dziennikarzom przekupstwo i radośnie wplata, gdzie się da, nawiązania do seksu i narkotyków.

Postuluje też wprowadzenie nauki gotowania do szkół, argumentując, iż umiejętność nakarmienia siebie i swoich bliskich należy do absolutnie podstawowych, a na pewno przydatnych cech - z czym się zgadzam, w końcu jak długo można żyć na kanapkach i chińskich zupkach, i nie zwariować?

Do moich ulubionych rozdziałów należy ten, w którym autor z jednej strony atakuje Alice Waters, zwaną "matką slow foodu", zarzucając jej brak realizmu, ekstremizm i nieznajomość ekonomii, a z drugiej... się z nią zgadza. Dwadzieścia stron rzucania obelg, aby w końcu dojść do wniosku, że obiekt ataków ma rację - to się nazywa zwrot akcji!

Jako przystawkę Bourdain serwuje opis uczty, w skład której wchodzi danie z ortolana, malutkiego ptaszka będącego pod ochroną, na czarnym rynku osiągającego cenę 250 dolarów. Takich soczystych, zabarwionych erotyzmem opisów jedzenia znajdziemy w książce więcej, czasami ciesząc się, że nie musimy tego wszystkiego jeść. Dobrze, że są na świecie ludzie, którzy zrobią to za nas i jeszcze zechcą swoje wrażenia opublikować.


środa, 29 sierpnia 2012

"Głodne kawałki, czyli musztarda przed obiadem. Kill grill 2", Anthony Bourdain

wydana przez W.A.B.
Jest dwóch znanych z telewizji kucharzy, których bezkrytycznie uwielbiam: Gordon Ramsay i Anthony Bourdain (Jamie Oliver też należy do moich ulubieńców, ale nie szaleję na jego punkcie). Tego pierwszego podziwiam za haryzmę i brytyjski urok, drugiego za odwagę graniczącą z głupotą i cięty język. Myślę, że są to jedne z niewielu osób, w których towarzystwie zjadłabym najdziwniejsze, najbardziej ohydne potrawy, włączając w to różne części ciała rzadkich zwierząt, i jeszcze bym im za to podziękowała.

"Głodne kawałki" mają w polskim podtytule dopisek "kill grill 2", chociaż w rzeczywistości z "Restauracją od kuchni" łączy je tylko osoba autora. Stanowią one zbiór esejów, wydanych w różnych brytyjskich i amerykańskich czasopismach, a ich tematyka jest szeroko związana z pojęciem kuchni, gotowania, ale i podróży czy osobistych upodobań Bourdaina.

Z książki dowiemy się, gdzie można najlepiej zjeść w Nowym Jorku, Nowym Orleanie czy Singapurze i jakie są trendy w restauracjach (informacje, delikatnie mówiąc, nieaktualne; w Stanach zbiór esejów był wydany w 2006 roku). Poznamy poglady, zazwyczaj bardzo zdecydowane, autora na temat klasycznej kuchni francuskiej i jego ulubione bary sushi. Bourdain bezlitośnie rozprawia się z "celebrity chefs", kpiąc z ich obecności w każdej sferze medialnego życia, ale przyznaje też, że sam od lat nie pracuje jako szef kuchni, bo zajmuje się głównie promocjami książek  i kręceniem programów podróżniczo-kulinarnych.

W "Głodnych kawałkach" znajdziemy ironiczne spojrzenie na krytyków kulinarnych, pełną humoru opowieść o zamiłowaniu autora do zorganizowanej przestępczości i wiele innych smakowitych kąsków, dobrze przyprawionych niewyszukanym słownictwem. Za to właśnie tak kocham Bourdaina: za dystans do siebie (chociaż zabarwiony samozadowoleniem), nieprzebieranie w słowach i ogromną ciekawość świata i smaków, o których potrafi pisać jak nikt inny - do tego stopnia dobrze, że ślinka cieknie mi przy czytaniu opisów jakiejś obrzydliwej potrawki ze świńskich ryjów i racic. Dziwne, ale prawdziwe.

wtorek, 28 sierpnia 2012

"Lalki w ogniu. Opowieści z Indii", Paulina Wilk

carta blanca
Indie! Kraj kolorów, smaków, wielkiego bogactwa i skrajnego ubóstwa. Bardzo bym chciała tam pojechać i chociaż na krótko zanurzyć się w mieszaninie piękna i ohydy, tak charakterystycznej dla indyjskich miast. Być może kiedyś zrealizuję to marzenie, a na razie pozostaje mi słuchać opowieści rodziny i przyjaciół, no i czytać książki, zwłaszcza tak dobre, jak "Lalki w ogniu" Pauliny Wilk.

Autorka nie boi się opisywać brzydkiej strony życia, ale robi to zręcznie, jednocześnie nie zacierając prawdziwego obrazu, i oswajając go. Mówi o ubóstwie, żebrakach, o głodnych dzieciach i wychudzonych psach wprost, ale z sympatią i zrozumieniem dla ich zachowania.

Dla wielu Indie to kraj kolorowo ubranych, szczęśliwych ludzi; Paulina Wilk pokazuje, iż rzeczywistość odbiega od obrazu przedstawianego przez biura podróży. Owszem, kobiety noszą piękne sari, ale podlegają też ostremu rygorowi narzuconemu przez społeczeństwo i rodzinę; Hindusi często mają puste brzuchy, a śluby, chociaż towarzyszą im bajkowe wesela, nierzadko łączą dwie nieznające się wcześniej osoby.

Jednak istnieje też drugi biegun hinduskiej codzienności: ludzie z radością wykonujący swoją pracę, oddający cześć bogom, dzieci wdzięczne za możliwość chodzenia do szkoły. Wielomilionowa społeczność funkcjonuje dzięki skomplikowanemu systemowi praw, często niepisanych, które ułatwiają życie w miejscu, gdzie często jest zbyt gorąco, by myśleć

"Lalki w ogniu" są podzielone na kilkanaście rozdziałów; w każdym z nich autorka skupia się na innym zagadnieniu: pracy, zawieraniu małżeństw, strojach. Żaden z tych tematów nie jest mniej ważny od pozostałych, tak, jak każdy z nich stanowi istotny element codziennego życia Hindusów.

Lektura niektórych fragmentów wprawiła mnie w dosyć ponury nastrój: chociaż wiedziałam, że sytuacja kobiet w wielu krajach jest zła, to chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z przykrości, na jakie każdego dnia narażane są indyjskie panny, żony, a tym bardziej wdowy. Poważny i przygnębiający problem stanowi też brud, niedobór wody, brak dbałości o dobra publiczne. Nie znaczy to jednak, że Indie są miejscem straconym dla świata: wręcz przeciwnie, mają ogromny potencjał i urok, któremu trudno się oprzeć.

Paulina Wilk napisała książkę porywającą i mądrą Myślę, że powinna to być lektura obowiązkowa dla każdego, kto wybiera się do Indii; wszyscy inni mogą przynajmniej czerpać przyjemność z jej czytania, oglądać zawarte w niej piękne zdjęcia i marzyć o podróżach.

sobota, 25 sierpnia 2012

"Fikołki na trzepaku. Wspominki z podwórka i nie tylko", Małgorzata Kalicińska

wydana przez Zysk i S-ka
Tak jak 80% kobiet i dziewczyn w tym kraju, czytałam "Dom nad rozlewiskiem" i, podobnie jak większości, całkiem mi się ta książka podobała. Wiadomo - takie babskie czytadło, ale sympatyczne i nieźle napisane, więc sięgnęłam też po pozostałe tomy serii.

Kiedy zobaczyłam w księgarni "Fikołki na trzepaku", pomyślałam sobie, że chętnie bym je przeczytała, ale na kupowanie szkoda mi było pieniędzy. Jednak niedawno, w moim ulubionym Arsenale, książka kosztowała poniżej 5 złotych, więc nie zastanawiałam się długo nad zabraniem jej do domu.

Kalicińska opisała w niej swoje dzieciństwo, a także wyrywki z historii rodziny, skupiając się na sprawach ważnych dla dziecka i nastolatki, omijając kwestie polityczne, które jej wtedy nie interesowały. I dobrze, bo dzięki temu książka jest autentyczna, pełna dziecięcej radości i entuzjazmu.
Autorka opowiedziała o swoim podwórku na ul. Międzynarodowej, koleżankach i kolegach, z którymi bawiła się w dzikim sadzie czy wysiadywała na tytułowym trzepaku, wakacyjnych wyjazadach na wieś.  Pisała o PRL-owskiej modzie, spore fragmenty poświęciła ukochanym przysmakom i kwestii zaopatrzenia w ogóle. Wspominała też swoją rodzinę, przytaczajac te informacje, które udało jej się na ten temat zdobyć (nie ma ich dużo; wiele zdjęć i rodzinnych listów zaginęło, ku rozpaczy Kalicińskiej).

Książkę cztało mi się dobrze i płynnie, bo jest zabawna i zgrabnie napisana. Jak zwykle, irytowały mnie emotikony, których nie toleruję w mediach drukowanych - uważam, że ich miejsce jest w Internecie i sms-ach.
Podobała mi się spora ilość zdjęć, nadających opowieści bardziej osobistego charakteru; niektóre z nich są naprawdę ładne. Natomiast uważam, że okładka jest okropna, ale to w sumie nieistotny szczegół.

Polecam "Fikołki na trzepaku" zarówno miłośniczkom prozy Kalicińskiej, jak i fascynatom, poszukującym wiadomości o czasach PRL-u. Myślę, że ani jedna, ani druga grupa nie będzie książką rozczarowana.

"I wciąż ją kocham", Nicholas Sparks

wydana przez Wydawnictwo Albatros
Ojej. Ojej, co za gniot! Przykro mi to pisać, ale dawno już nie czytałam tak kiepskiej książki. A wydawało mi się, że kiedyś podobała mi się któraś z powieści Sparksa, chyba "Pamiętnik"; nie wiem czy to "I wciąż ją kocham" jest taka słaba, czy też wtedy byłam inną osobą.

Nie jestem pewna, co najbardziej mnie w tej książce irytuje: kiczowata historia, papierowi bohaterowie czy może straszne grafomaństwo. Co drugie zdanie można by bez trudu umieścić w tanim romansidle z kiosku; Sparks wygrywa w przedbiegach w kategorii największego zagęszczenia epitetów na stronę. I to nie byle jakich epitetów: lubuje się szczególnie w wyrażeniach takich, jak: "poranne trele", "łagodne światło poranka" czy "czyste białe światło, zapierające dech w piersi".

Kiedy przeczytałam streszczenie na okładce, wydawało mi się, że historia może być ciekawa: on, zawodowy żołnierz, ona, studentka, poznają się w jego rodzinnym mieście. Dzieli ich wszystko: pochodzenie, wykształcenie, poglądy na życie, a jednak zakochują się w sobie. Potem jego przepustka się kończy, chłopak musi wracać do Niemiec, gdzie stacjonuje, ale udaje im się utrzymać kontakt. Oboje czekają na koniec służby, ale, po wydarzeniach z 11 września, John postanawia zostać w armii na kolejne dwa lata. Odległość nie sprzyja uczuciu i w końcu do jednostki przychodzi list, w którym Savannah wyznaje, że zakochała się w kimś innym.

Teoretycznie, mogłaby powstać z tego niezła książka. Sparks umieścił w niej i wątek miłości między osobami z dwóch różnych światów, i problem niepełnosprawności intelektualnej, i fragmenty poświęcone rozterkom zawodowych żołnierzy. Co z tego, skoro polał to wszystko obrzydliwym, mdłym sosem i udekorował kiczowatymi dodatkami. Jego bohaterowie są albo idealni (Savannah i jej przyjaciel Tim: uczciwi, religijni, poświęcający się dla dobra innych), albo walczą ze swoją naturą  i spektakularnie przechodzą na jasną stronę mocy, krocząc w kierunku zachodzącego słońca i powiewającej flagi (John). Co za dużo, to niezdrowo.

Podobno na podstawie powieści powstał film. Podejrzewam, że może to być jeden z tych niewielu przypadków, kiedy adaptacja jest lepsza od pierwowzoru; bardziej już tej historii nie da się zepsuć.

Zdecydowanie nie polecam!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

"Błogosławieństwo ziemi", Knut Hamsun

Czytanie tej książki było jak powrót do liceum, jak lektura "Chłopów" w norweskim wydaniu. Zadziwiające, ale ta prosta historia o jeszcze prostszym życiu bardzo mnie zainteresowała, a nie spodziewałam się tego po opowieści, w której główną rolę gra... rola, uprawianie ziemi i budowanie drewnianej chaty na pustkowiu.

Od "Błogosławieństwa ziemi" nie można wymagać wartkiej akcji czy dramatycznych wydarzeń. Owszem, czytelnik znajdzie tam spory, oszustwa, a nawet morderstwo, ale wszystko to opisane bez większych emocji. Jednak ten spokój, powolny nurt zdarzeń ma swój urok i działa jak najlepsze krople uspokajające: pozwala na zapadnięcie w swego rodzaju letarg, stan dosyć przyjemny, bo odprężający. O ile ktoś lubi się relaksować, czytając obszerne fragmenty dotyczące rozwożenia obornika na pola, oczywiście.

Izak i Inger mieszkają na pustkowiu. Mężczyzna sam wybrał sobie kawałek ziemi, na którym postanowił osiąść, i od podstaw wybudował całe gospodarstwo. Dziewka do pomocy, którą zatrudnił, została w naturalny sposób jego żoną, a po jakimś czasie urodziły się im dzieci. Czasami do osady zagląda Lapończyk,  proszący o kawałek koziego sera czy garnek mleka; kiedy indziej mieszkańcy wybierają się do wsi, żeby sprzedać swoje wyroby albo drewno i kupić niezbędne sprzęty. Ich dni wypełnione są pracą, a życie płynie spokojnie, co jakiś czas urozmaicane wizytą członka dalszej rodziny lub pojawieniem się kolejnego osadnika. Egzystencja na odludziu podporządkowana jest naturze, przemianom pór roku, żywiołom, a ludzie stanowią część naturalnego cyklu przyrody.

Knut Hamsun napisał "Błogosławieństwo ziemi" w 1917 roku i stąd w książce nieużywane już sformułowania  czy też przestarzałe poglądy. Czytanie tej powieści ma swój urok i bywa zabawne (określenie kobiety dobiegającej trzydziestki "niemłodą" bardzo mnie rozbawiło); stanowi też bogate źródło informacji na temat życia ludzi na skandynawskiej wsi na początku dwudziestego wieku. Wiedza może mało popularna i raczej niepraktyczna, ale w sumie nigdy nie wiadomo, kiedy potrzebna będzie choćby teoretyczna umiejętność postawienia domu z bali, prawda? W razie katastrofy, jestem przygotowana.

PS: Książka jest widoczna na zdjęciu głównym bloga; wydana przez Wydawnictwo Poznańskie

niedziela, 19 sierpnia 2012

"Samotni", Hakan Nesser

wydawnictwo Czarna Owca
Jeśli chodzi o kupowanie książek, to z silną wolą miewam spore problemy. Mogę sobie mówić, że nie wydam pieniędzy na ani jeden tom w danym miesiącu, a dzień później natknąć się na promocję w księgarni - i wszystkie postanowienia odchodzą w niepamięć. Trudno, przynajmniej wspieram rynek wydawniczy...

"Samotnych" kupiłam przy okazji, z myślą, że skoro jest obniżka cen, a ja od dawna mam ochotę na skandynawski kryminał, to chyba mogę zrobić sobie tę przyjemność? Najwyraźniej uznałam, że mogę i, szczerze mówiąc, wcale nie żałuję, bo powieść okazała się być świetna.

Nie znałam wcześniej cyklu Nessera o Gunnarze Barbarottim, zaczęłam od czytania ostatniej, najnowszej pozycji z serii. Na szczęście nie utrudnia to zorientowania się w fabule; cieszy mnie też świadomość, że przede mną lektura trzech pozostałych książek.

W 1975 roku podczas grzybobrania ginie kobieta. Spacerujący z nią po lesie przyjaciele znajdują ciało na dnie wąwozu, a wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek. Kiedy jednak po 35 latach, w tym samym miejscu, traci życie jeden z uczestników tamtych wydarzeń, a do tego partner zmarłej Marii, badającym sprawę śledzczym wydaje się  to podejrzane. W trakcie śledztwa wychodzi na jaw wydarzenie sprzed kilkudziesięciu lat, które położyło się cieniem na związku paczki przyjaciół.
Czy śmierć Marii była tylko wypadkiem? I czy Gurmund zabił się sam, nie potrafiąc dłużej żyć bez ukochanej, czy jemu również ktoś pomógł? Na te pytania muszą odpowiedzieć inspektorzy Gunnar Barbarotti i Eva Backman ze szwedzkiej policji.

Wiem, że piszę o swoim upodobaniu do skandynawskich kryminałów do znudzenia, ale nie robię tego bez powodu. Po pierwsze, mam słabość do tej części świata; po drugie, pisarze ze Szwecji i Norwegii zdają się mieć wrodzone predyspozycje do pisania opowieści o mrocznych stronach ludzkiej natury oraz łączenia tych pesymistycznych wątków z wyśmienicie odmalowanym tłem społecznym. Sorry, Winnetou - i ty razem muszę zamieścić pochwalną recenzję.

niedziela, 12 sierpnia 2012

"Wstrząsające dzieło kulawego geniusza", Dave Eggers

wydana przez Zysk i S-ka
Ta książka długo czekała na swoją kolej. Pożyczyłam ją chyba dwa miesiące temu, ale ciągle sięgałam po coś innego, aż w końcu się za nią zabrałam, bojąc się oskalpowania przez właścicielkę.

"Wstrząsające dzieło kulawego geniusza" jest powieścią rzeczywiście niezwykłą. Aż kipi energią, niepokojem, niecierpliwością. Czytając ją, miałam wrażenie, że siedzę głównemu bohaterowi w głowie, śledząc strumień jego myśli. Coś niesamowitego!

Oboje rodzice Dave'a umierają i dwudziestokilkulatek musi zająć sie młodszym bratem. Starsze rodzeństwo bierze udział w wychowniu Topha, ale obowiązek codziennej opieki spada na chłopaka, który sam jest jeszcze dzieckiem. Stara się stworzyć awangardowe czasopismo, skierowane do przedstawicieli swojego pokolenia, nie będąc do końca przekonanym do tego pomysłu; próbuje zaoszczędzić braciszkowi wszelkich stresów, chcąc jednocześnie urozmaicić mu życie; bez przerwy zastanawia się, jak powinien się zachować, co mówić, a nawet czuć, aby dobrze wypaść w oczach innych. To ciągłe analizowanie i gra jest znana większości młodych ludzi i pewnie dlatego bohater wydaje się być kimś, z kim można się identyfikować.

Dave kształtuje swój wizerunek, pozując na bardziej interesującego, niż jest w rzeczywistości; każda kolejna choroba czy śmierć, której jest świadkiem, staje się dla niego pretekstem do ukazania własnej wrażliwości, a tragedia pozwala przypomnieć własną smutną przeszłość. Może się wydawać, że chłopak to osoba wyrachowana i zepsuta, ale tak naprawdę dąży do szczęścia swojego i młodszego brata, starając się dopasować do otaczającego go świata.

Niektóre fragmenty książki są pisane jednym ciągiem, bez podziału na zdania, inne przyjmują formę wywiadu. Specyficzny język, charakterystyczne dla dwudziestolatków rozterki, gniew wyzierający z każdego zdania: to wszystko stanowi o wyjątkowości "Wstrząsającego dzieła kulejącego geniusza", czyniąc powieść naprawdę fascynującą. Warto było poczekać i czytać ją w spokojniejszym okresie, żeby móc się nią delektować. Gorąco polecam!

"Cyklop", Clive Cussler

wydana przez Amber
Głównym kryterium wyboru książki do zabrania na rowerowe wakacje był korzystny stosunek wielkości do objętości. "Cyklop" zdecydowanie wygrał: kieszonkowe wydanie, cienki papier i ponad 500 stron, a do tego gwarancja świetnej rozrywki.

Clive Cussler ma wybitną zdolność do upychania w jednej powieści kilku, pozornie do siebie niepasujących, wątków. Tym razem, obok tajemnicy El Dorado, w książce zmieścił się sowiecki spisek, przewrót na Kubie, a do tego kolonia założona na Księżycu (!). Sporo, jak na jedną historię i momentami miałam wrażenie, że połowa tematów jest niepotrzebna, ale w gruncie rzeczy "Cyklopa" czytało się świetnie.

Znany wszystkim miłośnikom prozy Cusslera, główny bohater, Dirk Pitt, i tym razem ratuje świat. Znajduje sterowiec, który wcześniej przepadł w trakcie próby odnalezienia wraku statku. Pilot zostaje uznany za zaginionego, a Pitt rusza na jego poszukiwanie, wplątując się w polityczną aferę dotyczącą panowania w kosmosie z jednej strony, a sowieckich aspiracji do przejęcia władzy na Kubie z drugiej.

Pościgom, wybuchom i nurkowaniu z rekinami towarzyszy, a jakże, wątek miłosny, a u boku Dirka stoją jego wierni towarzysze: Al Giordino i Rudi Gunn. Jednym słowem: konwencja cusslerowskiej powieści została zachowana, moja potrzeba przeczytania czegoś lekkiego, a zarazem ciekawego zaspokojona, a kryterium wagowo-objetościowe wypełnione. Zabranie "Cyklopa" na wakacje było dobrą decyzją.