poniedziałek, 30 lipca 2012

"Człowiek, który słucha koni", Monty Roberts

wydana przez wydawnictwo Media  Rodzina
Pamiętam swoją fascynację "Zaklinaczem koni". Ta opowieść o kalectwie, uporze i miłości, w tym miłości do koni, przez jakiś czas należała do moich ulubionych powieści. Było to chyba w okresie, kiedy każdego lata jeździłam na obozy jeździeckie, szczęśliwa, że mogę spędzać dni w stajni i w siodle.

"Człowiek, który słucha koni" bardzo różni się od książki Evansa. Po pierwsze, nie jest to powieść, tylko spisane wspomnienia. Po drugie, chociaż nie brakuje w nich dramatycznych wydarzeń i wielkich uczuć, to miałam problemy, żeby się w nich zatracić. Owszem, Monty Roberts opisuje bardzo ciekaw rzeczy; tak, jego życie na pewno nie było nudne. Cenię tę książkę za jej tematykę, za to, że autor z pewnością jest wspaniałym człowiekiem, który dużo poświęcił, aby porozumieć się z końmi - ale jako dzieło literackie pozostawia ona wiele do życzenia.

Monty Roberts dokonał niemożliwego: nauczył się końskiego języka. Zaobserwował i opracował na swój użytek system znaków, które służą koniom, ale też innym zwierzętom uciekającym, do porozumiewania się, a potem wykorzystał go do ujeżdżania. Posługując się językiem Equus, jak go nazwał, zdołał "połączyć się" z tysiącami wierzchowców, nakłaniając je do współpracy. W młodości widywał swojego ojca, "łamiącego" konie, zadającego im ból, posługującemu się tradycyjnymi metodami ujeżdżenia i kiełznania. Monty postanowił, że jego sposoby porozumiewania się, podpatrzone u dzikich mustangów, sprawią, iż zwierzęta nie tylko nie doświadczą cierpienia, ale będą chętnie współpracować z człowiekiem.

W trakcie czytania zaczęłam się zastanawiać, ile razy sprawiłam wierzchowcowi ból, często bezwiednie, przez niedostatek wiedzy. Może, gdybym wcześniej natknęła się na "Człowieka, który słucha koni", postępowałabym inaczej? Pewnie spróbowałabym metody Robertsa, chcąc się przekonać czy to, czego on wielokrotnie dokonał, kilka razy przed obliczem królowej Anglii, jest możliwe do zastosowania przez przeciętnego, kochającego konie człowieka.

piątek, 27 lipca 2012

"Zabójcy bażantów", Jussi Adler-Olsen

wydana przez wydawnictwo słowo/obraz terytoria
Miałam ochotę przeczytać dobry, skandynawski kryminał. Niestety, dawno już wyczerpałam pulę powieści Camilli Lackberg, a w domu, poza opowiadaniami Mankella, byli tylko "Zabójcy bażantów", książka, o której niczego nie wiedziałam i nie znałam jej autora.

Niestety, mój apetyt nie został zaspokojony. Niby wszystko się zgadza: posterunek policji w Danii, tło społeczne, i to nawet całkiem rozbudowane, bo Adler-Olsen opisał zarówno środowisko duńskiej klasy wyższej, jak i mieszkańców ulicy; jest oczywiście wątek kryminalny, znalazł się tu nawet, tak lubiany przez skandynawskich autorów, motyw matki przechowującej płód swojego dziecka (dziwne upodobanie, ale to już kolejna książka, w której natknęłam się na opis podobnej sytuacji). Coś mi jednak w trakcie czytania zgrzytało - powieść brakowało płynności, bohaterowie wydali mi się jacyś płascy. Nie jest to na pewno zła książka, ale zdecydowanie gorsza od wielu innych ze swojego gatunku.

Akcja kryminału rozgrywa się w Kopenhadze, gdzie ktoś podrzuca na biurko komisarza kryminalnego akta starej sprawy. Chociaż do zabójstwa dwójki nastolatków przyznał się już mężczyzna, którego skazano na karę pozbawienia wolności, to wygląda na to, że został on kozłem ofiarnym, a za zbrodnią stoi grupa wpływowych wychowanków szkoły z internatem.
Komisarz Carl Morck, wraz ze swoim asystentem i nową sekretarką, rozpoczyna śledztwo, w trakcie którego wychodzą na jaw inne przypadki zabójstw i ciężkich pobić. Nieliczne dowody wskazują na winę sadystycznych przyjaciół, a kluczem do rozwiązania zagadki staje się odnalezienie kobiety, niegdyś członkini grupy, obecnie ukrywającej się zarówno przed policją, jak i dawnymi kompanami. Jakich tajemnic strzeże Kimmie?

środa, 25 lipca 2012

"Portret Doriana Graya", Oscar Wilde

wydana przez  wydawnictwo W.A.B.
W zeszłym roku postanowiłam, że przeczytam jak najwięcej pozycji z kanonu szeroko pojętej klasyki. W moim "klasycznym worku" znalazły się zarówno takie książki, jak "W drodze" Kerouaca, jak i "Anna Karenina" Tołstoja, ale z jakiegoś powodu zabrakło w nim powieści Oscara Wilde'a. Okazja do nadrobienia tej zaległości nadarzyła się ostatnio, kiedy O. przyniosła do kawiarni "Portret Doriana Graya", pożyczony od przyjaciółki.

Książkę czytałam dosyć długo, jednak specyficzny język i zawartości wielostronicowych wywodów filozoficznych robi swoje. Trudno mi jednoznacznie określić czy powieść mi się podobała: urzekł mnie pomysł pisarza, ale głównego bohatera bardzo nie lubiłam.

Dorian Gray, kiedy go poznajemy, jest dosyć naiwnym, ale wyjątkowo pięknym młodzieńcem. Pod wpływem komplementów portretującego go malarza, mężczyzna wypowiada życzenie, które okazuje się prawdziwym przekleństwem: aby nigdy się nie zestarzeć i zawsze móc cieszyć się młodością i urodą ciała. Po pewnym czasie Dorian odkrywa, że chociaż jego twarz się nie zmienia ani pod wpływem czasu, ani postępków, jakich się dopuszcza, to portret ulega przeobrażeniom, obrazującym jego czyny. Im bardziej niegodziwy staje się pierwowzór, tym brzydszy jest jego wizerunek. Chociaż Dorianowi zdarzają się momenty refleksji, a nawet ślady postanowienia poprawy, to chęć używania życia i poczucie bezkarności wygrywają z sumieniem, przekształcając uroczego niegdyś mężczyznę w monstrum bez serca.

"Portret Doriana Graya" warto przeczytać, bo na pewno jest ciekawym przykładem dziewiętnastowiecznej literatury, ukazującym portret angielskiej klasy wyższej. Książka w swoich czasach wywołała skandal, co tylko świadczy o tym, iż Wilde trafił w sedno, opisując wady i grzeszki arystokracji. Chociaż powieść trudno mi zaliczyć do kategorii "najbardziej porywające", to mimo wszystko cieszę się, że po nią  sięgnęłam - nie tylko dlatego, że mogę ją sobie odhaczyć na liście "klasyka do przeczytania", ale również z powodu emocji, jakie wywołała: od zniechęcenia, przez podziw, obrzydzenie, po ulgę.

Kontynuacja

Pisanie tego bloga było dla mnie wspaniałym doświadczeniem. W opisach książek przemycałam okruchy własnego światopoglądu, opowiadałam o tym, co lubię, co mnie drażni, jakie kwestie są dla mnie ważne. Szkoda byłoby mi zrezygnować z satysfakcji, jaką mi to dawało, nawet, jeśli czasami tak bardzo nie chciało mi się siadać do komputera i konstruować "choćby znośnej" recenzji.

Odkąd pamiętam, książki były dla mnie jedną z największych przyjemności i nagród. Potrafię spędzić cały dzień na kanapie albo na kocu, donosząc sobie kolejne kubki herbaty i jabłka i ciesząc się szelestem kartek pod palcami. Czasami, tak jak dzisiaj, perspektywa spokojnej lektury wygrywa z innymi zadaniami (nie, nie pójdę biegać, w sumie mam katar, lepiej poczytam...). Zdarza się, że mam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale uważam, że warto. Czytanie zawsze wzbogaca, rozwija, nawet, jeśli mowa o kryminałach czy głupiutkich babskich powieściach. Książki uczą nowych słów, poprawności języka, to na pewno - ale ważniejsze wydaje mi się wytchnienie, jakie dają, oderwanie od problemów, okazje do przemyślenia pewnych tematów. Tom w torbie zapewnia zajęcie w zatłoczonym dziekanacie, w nieprzyzwoicie długiej kolejce w sklepie czy w oczekiwaniu na przyjaciela. Powieści, które tak kocham, pozwalają mi się bezwstydnie śmiać czy płakać, nawet, jeśli nie mam do tego prawdziwych powodów.

Dlatego nie przestanę czytać i nadal chcę o książkach pisać - miło mi będzie, jeśli ktoś zechce moje recenzje przeglądać i być może używać ich jako zachęty.

środa, 18 lipca 2012

KONIEC

Od podjęcia wyzwania minął dokładnie rok. W tym czasie przeczytałam 101 książek, nie licząc tych związanych ze studiami. Zdarzało mi się również czytać po kilka rozdziałów czy stron z dobrze znanych i lubianych pozycji, w międzyczasie pochłaniałam też czasopisma i artykuły w internecie.

Prowadzenie bloga sprawiło mi wiele przyjemności, nauczyłam się też systematycznie pisać. Fakt, iż musiałam opisywać każdą z książek sprawił, że zastanawiałam się nad ich treścią, stylem, odkrywałam też, co najbardziej mi w danych gatunkach odpowiada, a czego nie lubię. Każdemu miłośnikowi literatury polecam takie doświadczenie.

Zastanawiam się nad dalszym pisaniem - myślę, że warto, choćby dla samej siebie.

PS: Dzięki za wsparcie, pożyczanie książek i kibicowanie!

101- "Your Personal Penguin", Sandra Boynton

wydana przez Workman Publishing Company
Obiecałam koleżance, że zamieszczę recenzję tej książeczki, którą mi pokazała w pracy. Chociaż składa się ona z zaledwie kilku stron, zauroczyła mnie, stając się moją ulubioną pozycją wydawniczą dla dzieci (także tych trochę większych, dwudziestotrzyletnich).

Sandra Boynton opisała historię pingwina, którego największym marzeniem jest towarzyszenie na dobre i na złe pewnemu... hipopotamowi. Opowieść ilustrują urocze rysunki, a na podstawie książki powstała równie sympatyczna piosenka.

Cóż, uważam, że "Your Personal Penguin" jest jedną z najbardziej romantycznych historii na świecie. Niech ktoś mi tak kiedyś zaśpiewa!


100- "Ślad twojej krwi na śniegu", Gabriel Garcia Marquez

wydana przez MUZA SA
Tak się zarzekałam, że nie tknę żadnego dzieła Marqueza przez następne kilka miesięcy - i co? I przeczytałam "Ślad twojej krwi na śniegu". Ale lektura tych trzech opowiadań utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam dosyć nie tylko Marqueza, ale prawdopodobnie literatury iberoamerykańskiej w ogóle. Przynajmniej do następnego razu.

Zarówno "Ślad twojej krwi na śniegu", jak i kolejna miniaturka, "Chciałam tylko skorzystać z telefonu", są dosyć przerażające. W pierwszej z nich młoda mężatka zakłuwa się w palec kolcem róży, a ranka nie przestaje krwawić, doprowadzając do hospitalizacji i śmierci kobiety. W drugiej pewna dziewczyna, po awarii samochodu, łapie stopa i razem z pasażerkami autobusu trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie zostaje uznana za pacjentkę. Wszelkie próby wytłumaczenia niefortunnej pomyłki tylko pogarszają sytuację...

Najbardziej podobało mi się trzecie opowiadanie ze zbioru, "Maria Dos Prazeres". Jego bohaterka, podstarzała prostytutka, planuje własny pogrzeb, wykupuje miejsce na cmentarzu i pielęgnuje przyszły grób. Nie spodziewa się, że los szykuje dla niej niespodziankę, a życie jeszcze się dla niej nie skończyło.

Po raz kolejny zastanawiałam się, co też temu Marquezowi siedziało w głowie. Dochodzę do wniosku, że chyba wolałabym nie wiedzieć.

99- "Mary Poppins", L. Travers

Prowadzenie bloga na temat książek oznacza, iż trzeba (może nie trzeba, ale tak się ze sobą umówiłam) przyznać się do wszystkich pozycji, jakie się przeczytało - a więc również tych żenująco głupich oraz tych dla dzieci. Cóż, nie samym Myśliwskim czy Szymborską człowiek żyje, zdarzają się sytuacje, kiedy potrzebujemy czegoś lekkiego aż do bólu.

Wczoraj był taki właśnie dzień - dzień mojej obrony. Stres nie pozwoliłby mi skupić się na czymś poważnym, ale na szczęście O. pożyczyła mi jedną ze swoich ulubionych książek z dzieciństwa: "Mary Poppins". Przygody czwórki rodzeństwa i ich oryginalnej niani okazały się być idealnym remedium na zszargane nerwy.

Nigdy wcześniej nie czytałam żadnej z książek autorstwa pani Travers. Słyszałam o Mary Poppins, ale moja wiedza ograniczała się do tego, że niania latała na parasolu. Okazało się, iż jest to postać skomplikowana, której daleko do cukierkowego standardu z dziecięcych opowiastek. Mary jest próżna, burkliwa, humorzasta, ale kocha swoich podopiecznych i zapewnia im niesamowite rozrywki, takie, jak podwieczorek w towarzystwie lewitującego wujka. Moją ulubioną została historia z zoo, w którym to zwierzęta oglądają uwięzionych w klatkach ludzi.

"Mary Poppins" to książka mądra, ciekawa i zabawna, którą z przyjemnością przeczytałabym znajomym dzieciom.

98- "Blondynka śpiewa w Ukajali. Nowe przygody w Ameryce Południowej", Beata Pawlikowska

wydana przez National Geographic
Podróży ciąg dalszy, dzisiaj - kierunek Ameryka Południowa. A z kim najlepiej wybrać się w ten rejon, jeśli nie z Beatą Pawlikowską, weteranką południowoamerykańskich wypraw? Kto inny umili nam czas, ubarwiając opowieści, same w sobie bardzo śmieszne, zabawnymi rysunkami? Kto, jeśli nie słynna Blondynka, potrafi przekształcić błahą historię o hałasującej orkiestrze w epicki wręcz opis? Wybieram Beatę Pawlikowską!

W trakcie czytania wydawało mi się momentami, że już tę książkę znam. Nie wiem czy trafiłam gdzieś na jej fragmenty, czy po prostu kiedyś ją zaczęłam i nie miałam okazji skończyć; jednak wcale nie zepsuło mi to przyjemności, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że trzymam w ręce jedną z ulubionych pozycji.

Tym, którzy książek Beaty Pawlikowskiej nie znają, powiedziałabym: bierzcie się za czytanie! Niewielu jest autorów, mających nie tylko taki talent do pisania zabawnych historii, ale również dysponujących tyloma materiałami, pochodzącymi z własnych doświadczeń! Mało kto potrafi wyjechać na parę miesięcy do dżungli, jeść pieczone mrówki, a potem ciekawie i barwnie to opisać - a Blondynce wychodzi to znakomicie.

W książce "Blondynka śpiewa w Ukajali" znajdziemy opowieści o zwyczajach mieszkańców południowoamerykańskiej dżungli i miast, trochę historii regionu, sporo na temat kuchni (łącznie z przepisami, zarówno na dania całkiem zwyczajne, jak i na pieczoną świnkę morską). Głównym tematem jest po prostu codzienne życie Peruwiańczyków, nie zawsze łatwe, ale na ogół szczęśliwe. Pawlikowska nie opisuje największych atrakcji turystycznych - mówi o miejscach, w które turyści rzadko trafiają, ale które dzięki temu oddają prawdziwy charakter Peru.

"Blondynka śpiewa w Ukajali" to pozycja zabawna, lekka, ale dostarczająca sporo informacji na temat odwiedzanego przez autorkę kraju, czyli spełniająca kryteria dobrej książki podróżniczej. Gorąco polecam!

niedziela, 15 lipca 2012

97- "Dom na Zanzibarze", Dorota Katende

wydana przez wydawnictwo Otwarte
Lipiec już w połowie, a ja nadal nie mam wakacji. Może dlatego tak chętnie czytam książki podróżnicze albo opowiadające o życiu w dalekich krajach; podróże palcem po mapie zawsze mnie bawiły, a pochłaniając opisy sawanny lub lasów tropikalnych mogę chociaż na chwilę wyrwać się z Poznania.

"Dom na Zanzibarze" chciałam przeczytać już dawno temu, kiedy zrobiło się o tej pozycji wydawniczej głośno. Miałam w ręku wywiad z autorką, widziałam też chyba zdjęcia jej afrykańskiego domu, ale aż do przedwczoraj nie udało mi się trafić na książkę. Przykro mi to pisać, ale wiele nie traciłam.

Dorota Katende opisała swoją fascynację Afryką i przygody towarzyszące najpierw budowaniu domu, a później życiu na Zanzibarze. Jej uczucie do tej, należącej do Tanzanii, wyspy jest na pewno szczere, ale odniosłam wrażenie, że brak warsztatu literackiego nie pozwolił tego oddać. W rezultacie, z połączenia dobrych chęci i niedostatków talentu, powstała raczej słaba książka, należąca do kategorii: "wyjechałam do obcego kraju i znalazłam tam szczęście". A szkoda, bo tak naprawdę historia autorki jest ciekawa - kobieta dwa razy wyszła za mąż za Afrykańczyka, odważyła się kupić kawałek ziemi w egzotycznym kraju i stworzyć tam pensjonat. Pani Katende z sympatią wypowiada się o mieszkańcach Zanzibaru, z upodobaniem o tamtejszej kuchni i z szacunkiem o zwyczajach - ale jakoś nie potrafi mnie do swojej opowieści przekonać.
Najbardziej podoba mi się ostatnia część książki, stanowiąca mini-przewodnik dla turystów, zawierająca wiele użytecznych informacji - i ten fragment bardzo mnie zachęcił do odwiedzenia pensjonatu autorki. Może kiedyś tam pojadę?

sobota, 14 lipca 2012

96- "LSD", Jerzy S. Sito

Jeśli kiedykolwiek myśleliście o spróbowaniu LSD, powinniście przeczytać tę książkę. Narkotyki nigdy mnie  nie pociągały, a po lekturze "LSD" utwierdziłam się w przekonaniu, że nie chcę ich brać. Zdecydowanie nie.

Nie wiem czy Jerzy Sito opisał swoje własne przeżycia po zażyciu LSD; relacja z narkotykowego tripu jest niezwykle realistyczna i chyba trudno byłoby ją wymyślić. Szczerze mówiąc, książka mnie przeraziła. Nie chciałabym doświadczać koszmarów podobnych do tych, z którymi zmagał się bohater: przewidzeń, obezwładniającego strachu, potrzeby popełnienia samobójstwa. Wieczór, w czasie którego Jurek miał wznieść się na wyższy poziom świadomości, przerodził się w najgorszą noc jego życia, a jego obawy, że nigdy nie powróci do stanu przed zażyciem narkotyku, nie były nieuzasadnione.

Poza opisem efektów, wywołanych przez spożycie LSD, książka zawiera też obraz epoki dzieci-kwiatów: zwyczajów, swobody obyczajowej i poglądów ludzi należących do pewnej amerykańskiej sekty. Większości czytelników realia te są znane i nie szokują, ale stanowią ciekawe tło dla głównego wątku.

Myślę, że każdy rodzic powinien podsunąć "LSD" swojemu dorastającemu dziecku - może część z nich zniechęci się do próbowania narkotyków, a jeśli nie, to chociaż będzie wiedziała, czego się spodziewać.

95- "Kronika zapowiedzianej śmierci", Gabriel Garcia Marquez

wydana przez wydawnictwo MUZA SA
Nie wiem czy czytanie kilku książek Marqueza pod rząd jest dobrym pomysłem. O ile lektura "O miłość i innych demonach" nie zmęczyła mnie i dała wiele przyjemności, to "Kronika zapowiedzianej śmierci" trochę mnie przerosła. Historia w niej przedstawiona jest bardzo dziwna, a ciągłe napięcie sprawiało, że nie mogłam doczekać się końca.

Santiago Nasar zostaje skazany na śmierć. Zabić mają go bracia dziewczyny, która oskarża młodzieńca o pozbawienie jej czci. Chociaż całe miasteczko wie o mającej nastąpić tragedii, nikt nie stara się ostatecznie powstrzymać sprawców; nikt też nie ostrzega Nasara. Wszyscy są przekonani, że ktoś inny spełnił za nich ten obowiązek i w rezultacie Santiago ginie.

Dobrze, że "Kronika zapowiedzianej śmierci" jest bardzo krótka, bo myślę, że dłuższej nie dałabym rady przeczytać. Chociaż przesłanie Marqueza - nie zrzucaj odpowiedzialności na innych, rób, co do ciebie należy, nie czekając, aż ktoś cię wyręczy - do mnie trafia i wydaje mi się rozsądne, to styl książki nie do końca mi odpowiada. Czytając ją, cały czas byłam poddenerwowana i kiedy dotarłam do końca, poczułam ulgę. Chyba muszę odpocząć od Marqueza.

środa, 11 lipca 2012

94- "O miłości i innych demonach", Gabriel Garcia Marquez

wydana przez Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Co jest takiego w krajach iberoamerykańskich, co sprawia, że tamtejsi pisarze tworzą takie niesamowite książki? Czy oni wszyscy żują liście koki, czy może coś unosi się w powietrzu? Czy ludowe opowieści tak silnie wpływają na umysły dzieci, że w dorosłym życiu piszą one historie z pogranicza rzeczywistości i magii, zazwyczaj doprawione szczyptą szaleństwa?

Trudno mi ocenić powieści Marqueza. Mogę powiedzieć, że robią na mnie ogromne wrażenie, poruszają, nawet, że się podobają - ale zawsze jest w nich coś dziwnego, drażniącego. Sama nie wiem czy zaliczyć to do zalet, czy wad - ale chyba stanowi to ich mocną stronę, skoro dzięki temu te książki się pamięta, myśli o nich, dyskutuje na ich temat. A to, że są one oryginalne i nie każdemu się podobają, nie podlega wątpliwości.

"O miłości i innych demonach" to historia młodej markizy, której szczątki znaleziono podczas likwidowania klasztornych katakumb. Z czaszki dwunastolatki wyrastały włosy długości 22 metrów! Ale to nie długie pukle były najdziwniejszą cechą dziewczynki. Charakteryzowały ją nietypowe zachowania, które jedni przypisywali ukąszeniu przez wściekłego psa, a inni opętaniu przez diabła. Z powodu napadów szału Sierva Maria została umieszczona w klasztorze sióstr klarysek, gdzie miała zostać poddana egzorcyzmom. Jednak duchowny, odpowiedzialny za wypędzenie demona z duszy dziewczynki, pokochał ją miłością cokolwiek nieplatoniczną, przyczyniając się do pogorszenia sytuacji ich obojga.

"O miłości i innych demonach" jest powieścią o uczuciu, które nie ma prawa bytu, nie może się spełnić i prowadzi do zguby. Opowiada też o braku zrozumienia i ciasnych horyzontach myślowych.
Polecam tę książkę fanom prozy iberoamerykańskiej, którzy powinni odnaleźć w niej wszystkie typowe dla tego typu literatury cechy.

wtorek, 10 lipca 2012

93- "Dziennik z prowincji świata", Biruta Markuza

wydana przez Wydawnictwo Zyski i S-ka
Papua-Nowa Gwinea... Nie mam z tym krajem wielu skojarzeń. Znam jedną osobę, która odbywała tam praktyki i trochę mi o życiu na wyspach opowiadała, ale obawiam się, że moja wiedza jest szczątkowa. Z tym większą ciekawością zabrałam się do lektury dzienników Biruty Markuzy, polskiej malarki, która spędziła w Papui sześć lat.

Muszę przyznać, że książka nieszczególnie mi się podobała. Brakuje jej lekkości, a z treści wyziera poczucie beznadziei i uwięzienia. Autorka mieszkała w Papui-Nowej Gwinei razem z mężem, pozornie ciesząc się z egzotyki i wspaniałych warunków do malowania, ale tak naprawdę tęskniąc za wyjazdem, cywilizacją i ciekawszym życiem.

Birucie Markuzie trzeba oddać ciekawość świata i otwartość na obcą kulturę, a także szacunek dla miejscowych zwyczajów; jednak, pomimo atrakcyjności otoczenia, kobieta nie czuła się na wyspie całkiem szczęśliwa i można to wyczuć w trakcie lektury. W zasadzie mnie to nie dziwi, bo egzystencja w Lea była dosyć monotonna, pogoda dokuczliwa dla nienawykłych do upałów Europejczyków, a wieści z kraju niepokojące (dzienniki obejmują lata 1984-1989).

Książka ma nieco przygnębiający klimat, ale zawiera też sporo interesujących informacji na temat Papui-Nowej Gwinei: zwyczajów jej rdzennych mieszkańców oraz licznych przybyszów zza granicy, sztuki i kultury, z jaką stykała się autorka. Dużym atutem dzienników są zawarte w nich zdjęcia, zamieszczone na końcu publikacji - uroczo amatorskie, ale przedstawiające wiele opisywanych przez Birutę Markuz elementów.


"Dziennik z prowincji świata" nie należy może do najlepszych przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie książek, ale poleciłabym go osobom ciekawym świata, zafascynowanym dalekimi podróżami i obcymi kulturami. 

92- "Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele", Luke Gamble

wydana przez Wydawnictwo W.A.B.
Im bliżej do końca mojego projektu, tym więcej książek pożyczają mi przyjaciele. Chociaż tego nie planowałam, nieoficjalnym celem stało się osiągnięcie liczby 100 przeczytanych pozycji, a znajomi mi w tym kibicują, podrzucając kolejne powieści ("mam coś naprawdę fajnego- i krótkiego, przyniosę ci!").  O. jest właścicielką kilku opisanych przeze mnie książek; kiedy czytała "Wet. Moich wspaniałych dzikich przyjaciół", na przemian śmiejąc się i robiąc smutną minę, przytaczając mi niektóre fragmenty, wiedziałam, że niedługo dzieło Luke'a Gamble trafi i w moje ręce.

Lubię pozycje o zwierzętach. Zazwyczaj nie zaliczam ich do ulubionych, ale zawsze z przyjemnością po nie sięgam. Przeczytałam między innymi książki Doroty Sumińskiej, Adama Wajraka i Susannah Charleson i wszystkie mi się podobały, ale nie pamiętam szczegółów (może poza fragmentami z "Tropem zaginionych") - natomiast myślę, że historie opisane przez Luke'a na długo zostaną w mojej pamięci.

"Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele" jest książką szczególną, chociaż pod wieloma względami nie  różni się od innych pozycji ze swojej kategorii: autor opowiada o życiu weterynarza, przygodach związanych z pacjentami i ich właścicielami, a także o towarzyszących pracy rozterkach etycznych. Tym, co wyróżnia Luke'a Gamble, jest jego umiejętność wpływania na emocje czytelnika i żonglowania uczuciami: jeden rozdział skłania do płaczu (na przykład ten o epidemii pryszczycy, w trakcie której autor należał do grupy likwidującej zainfekowane bydło), następny wywołuje wybuchy śmiechu. Weterynarz opowiada o swojej miłości do zwierząt, ale mówi też o okrucieństwie innych ludzi, psach, kupowanych dla zysku, słoniach, cierpiących katusze w świątyniach czy koniach, trzymanych w złych warunkach. Na szczęście w książce nie brakuje optymistycznych fragmentów: historia o olbrzymiej żabie (a konkretnie afrykańskiej żabie byku - nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje!), operacji kaczki czy (moja ulubiona) o myszy przyklejonej do reki, dają obraz jasnej strony weterynarii.

Chętnie poznałabym Luke'a Gamble: osoba, która napisała taką książkę, musi być wyjątkowa. Ktoś, kto potrafi poświęcić urlop na rzecz kastrowania psów na odległej wyspie, a nawet przebiec legendarny Marathon Des Sables, żeby zebrać pieniądze na fundację, zdecydowanie zasługuje nie tylko na szacunek, ale również na sympatię. Myślę, że 99% czytelników ma podobne odczucia.

sobota, 7 lipca 2012

91- "Anglik w Paryżu. Edukacja kontynentalna", Michael Sadler

wydana przez Wydawnictwo Pascal
Ach, Paryż! Wieża Eiffla, bagietki, gołębie, skutery! Urocze kamienice, lampki wina o poranku, szykowne kobiety, foie gras! Do tego wszystkiego tęskni prawdziwy frankofil, Michael Sadler, który przez przypadek urodził się po niewłaściwej stronie kanału La Manche. W końcu postanawia przenieść się do ukochanego miasta, gotowy zmierzyć się z wszelkimi niespodziankami, czyhającymi w Paryżu na Anglika. Nie straszni są mu sąsiedzi, recytujący na klatce schodowej całe stronice z "Cyda"; nie zniechęcają go tajemnicze skróty w gazetach, zawiłe metafory, którymi posługują się na co dzień Francuzi ani nawet femme fatale, bawiąca się jego uczuciami. Jak na prawdziwego Brytyjczyka przystało, Sadler znosi niedogodności z humorem, adoptując się do życia w ukochanym mieście i stając się prawdziwym obywatelem Paryża.

Chcecie poznać receptę na to, jak znaleźć przyzwoite mieszkanie (załóżcie znoszone mokasyny i nauczcie się rozszyfrowywać skróty w ogłoszeniach), ugotować świńskie uszy albo i całą głowę (prawdziwy przysmak! tylko zaopatrzcie się w ciemne okulary), najłatwiej przewieźć ośmiokilogramowy blok śmierdzącego sera (tylko na dachu! i jedźcie szybko, żeby nie zdążyć zemdleć) czy zasłużyć na względy Francuzów? Koniecznie sięgnijcie po "Anglika w Paryżu" - rozrywka gwarantowana, wybuchy śmiechu i głośne czytanie w pakiecie.

środa, 4 lipca 2012

90- "Molekuły emocji", Janusz Wiśniewski

wydana przez Wydawnictwo Literackie
Cóż mam powiedzieć (albo napisać)? Nie przepadam za opowiadaniami ani za Wiśniewskim- nic więc dziwnego, że książka nieszczególnie mi się podobała. Mam wrażenie, że jej największym atutem jest mała liczba stron.

Autor w swoich krótkich utworach skupił się na negatywnych emocjach: poczuciu odrzucenia, bólu, rozpaczy. Kilka opowiadań ma pogodniejszy wydźwięk- na przykład to o feminizmie- ale generalnie rzecz biorąc książka aż zieje smutkiem. Mam wrażenie, że Wiśniewski chciał powiedzieć: "patrzcie, jak ja cudownie rozumiem ludzi, jaki ze mnie psycholog! och, a depresję to jem na śniadanie!". Jakoś to do mnie nie trafia.

Muszę jednak oddać autorowi sprawiedliwość- kilka razy mnie rozbawił. Wspomniane opowiadanie  o feministkach jest całkiem zabawne, podobnie to o tolerancji. Jednak niektóre fragmenty są tak smutne, że aż śmieszne, a nie o to chyba chodziło. No i jeszcze te tytuły- denerwująco natchnione. Dziękuję bardzo, lekturę pozostałych książek Wiśniewskiego sobie podaruję.


poniedziałek, 2 lipca 2012

89- "Kill Grill. Restauracja od kuchni", Anthony Bourdain

wydana przez Wydawnictwo W.A.B.
Czy Twoje ręce wyglądają, jakbyś wyciągał rozpalone sztaby żelaza z paleniska? Klniesz jak szewc? Masz skłonność do zażywania narkotyków, ubliżania współpracownikom, picia na umór? Pracujesz po kilkanaście godzin na dobę, brakuje Ci czasu na jakiekolwiek życie towarzyskie? Jeśli tak, to prawdopodobnie jesteś kucharzem, a jeśli nie, to, według Anthony'ego Bourdaina, stanowisz doskonały materiał na szefa kuchni.

Lektura książki "Kill Grill" to rewelacyjna podróż do świata profesjonalnego gotowania, ale głównym punktem programu nie jest confit z kaczki czy stek z tuńczyka błękitnopłetwego, a galeria postaci, jakie można spotkać w restauracyjnej kuchni, magazynie czy biurze. Poznajemy stereotypy dotyczące personelu, właścicieli i klientów, dowiadujemy się, jakie cechy powinien mieć idealny kandydat na pracownika gastronomii (wbrew pozorom, oprócz sympatii do sprośnych żartów, przydaje się też odporność fizyczna, szybkość i lojalność), a co z miejsca go dyskwalifikuje. Anthony odkrywa przed czytelnikiem sekrety, które bezpieczniej jest znać, będąc klientem: nigdy nie zamawiaj ryby w poniedziałek; dobrze wysmażone mięso na Twoim talerzu najprawdopodobniej pochodzi z kawałka najgorszej jakości; jeśli łazienka w lokalu nie lśni czystością, bierz nogi za pas, itd. Bourdain dzieli się też swoimi obsesjami i fascynacjami kulinarnymi, opowiada o wyprawie do Japonii, kulturze jedzenia i długiej drodze, jaką musiał przejść, żeby znaleźć się na szczycie restauracyjnej hierarchii.

Książkę czyta się świetnie- jest zabawna, dobrze napisana, naprawdę ciekawa. Nie brakuje w niej przekleństw i potocznego języka, ale ma to swoje uzasadnienie, bo służy odzwierciedleniu klimatu, panującego wśród szefów kuchni, specjalistów od grilla, pomywaczy i kelnerów. Bourdain, znany z telewizyjnego programu "Bez rezerwacji" (który zawsze mnie fascynował, bo autor zjadał w nim dosłownie wszystko, co chociażby przypominało jedzenie, w tym rzeczy dość obrzydliwe), wydaje się być wiarygodnym źródłem informacji na temat przemysłu restauracyjnego i kiedy opisuje jego kulisy, ja mu wierzę.
Lekka nutka narcyzmu w wydaniu Anthony'ego może irytować, ale mi nie przeszkadza, bo wydaje się bardzo naturalna. Poza tym, autor ma też sporo pokory, a jego sława i pozycja wśród szefów kuchni uprawnia go do delikatnego przechwalania się.

Seria "Kill Grill" ma również część drugą i trzecią i nie będę się długo zastanawiać przed ich kupnem. Chciałabym, żeby moja kulinarna podróż pod przewodnictwem Bourdaina trwała jak najdłużej.