środa, 28 listopada 2012

"McDusia", Małgorzata Musierowicz

wydana przez Akapit Press
Z niektórych książek się wyrasta, inne można czytać w każdym wieku. Przedstawicielkami tej drugiej kategorii są pozycje z serii o Muminkach, Mikołajku i powieści Astrid Lindgren. W związku z "Jeżycjadą" mam podobne odczucia: może patrzę na nią z trochę innej perspektywy, niż kilka lat temu, ale nadal sięgam po nią z dużą przyjemnością.

Pracowanie za ścianą mieszkania Borejków ma swój urok. Dokładnie wie się, o czym pisała Musierowicz, wspominając ten czy inny balkon; zna się każdy kąt najbliższej okolicy Roosevelta 5;  na Most Teatralny patrzy się każdego dnia. Wizyty fanów pisarki stanowią miłe urozmaicenie kawiarnianego życia, bo nierzadko wielbiciele organizują sobie wycieczki śladami bohaterów powieści i mają ciekawe historie do opowiedzenia.

"McDusię" czytałam dosyć długo po lekturze poprzedniej części Jeżycjady. Nie do końca kojarzyłam poszczególne postaci, gubiłam się w koligacjach rodzinnych, ale nadal świetnie się bawiłam. Perypetie ślubne Tygrysa i Adama były, jak to u Musierowicz, zabawne, a życie rodziny Borejków opisane z dużą serdecznością i ciepłem. Portret może trochę zbyt słodki, ale przyjemny.

Nastoletnia Magdusia, wielbicielka fast foodów i literacka ignorantka, przyjeżdża do Borejków na Święta. Ma uprzątnąć mieszkanie swojego pradziadka, profesora Dmuchawca. W domu na Roosevelta dowiaduje się sporo na swój temat, znajduje zrozumienie, a nawet wielbiciela. I chociaż, zraniona przez poprzedniego chłopaka, cynicznie odnosi się do kwestii uczuć, Ignacemu udaje się przebić jej pancerzyk i nawet zmusić do wysłuchania jednego czy dwóch sonetów.

Małgorzata Musierowicz zdaje się być osobą o dosyć tradycyjnych poglądach - w swoich książkach wychwala życie rodzinne, podkreśla znaczenie takich wartości, jak Bóg, uczciwość i wierność. I, chociaż dla mnie ten dydaktyzm jest odrobinkę zbyt widoczny, to myślę, że dobrze, że są na rynku takie powieści dla młodzieży. W natłoku przemocy, gwałtowności i sensacji miło się czasem skupić na obrazie pełnym ciepła i pomyśleć sobie, że gdzieś pewnie są ludzie pielęgnujący cenne tradycje i przekonania.

piątek, 23 listopada 2012

"Kolekcja piękności", Whitney Otto

Wydawnictwo Muza
Czasami zdarza się czytać daną książkę w idealnym, jakby specjalnie do tego wybranym momencie życia. Być może mamy skłonność do wynajdowania w literaturze czy muzyce motywów pasujących do naszej sytuacji - w innej chwili nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, ale akurat dzisiaj wydają się napisane właśnie dla nas, żebyśmy mogli znaleźć pocieszenie albo chociaż zyskać pewność, że nie jesteśmy w swoich uczuciach osamotnieni. Może. Lubię jednak myśleć, że z książkami jest jak z ludźmi - wpadamy na nie wtedy, gdy ich potrzebujemy.

"Kolekcja piękności" ma w sobie coś specjalnego. Pociąga mnie jej rytm; pomimo bardzo wielu opisanych w niej zdarzeń, często nieprzyjemnych, tchnie spokojem. Jej bohaterowie doświadczają pełnego spektrum uczuć: miłości, czasami odwzajemnionej, częściej niespełnionej, smutku, rezygnacji, radości, samotności. Ile postaci, tyle historii, a każda z nich jest wyjątkowa.

Tytuł powieści odnosi się do japońskiej sztuki graficznej: zbioru ilustracji, przedstawiających piękne kobiety. Ich życie, często niełatwe, stanowiło inspirację dla artysty, tak, jak egzystencja grupy przyjaciół natchnęła Elodie, jedną z bohaterek książki, do tworzenia notatek. Dzięki jej zapiskom poznajemy młodych, dwudziesto- i trzydziestoletnich mieszkańców San Francisco, spotykających się w ulubionej herbaciarni, gdzie można też wypalić skręta, obejrzeć spektakl erotyczny albo po prostu siedzieć i obserwować ludzi, jak czyni narratorka. Opisuje historie ludzi, którzy "dryfują na fali przyjemności", czując jednocześnie niespełnienie i, pomimo deklaracji o chęci prowadzenia wolnego, beztroskiego życia, szukają czegoś więcej.

Elodie opowiada o porzuconych marzeniach, straconych szansach i zatraceniu. Pisze między innymi o Jelly, pięknej dziewczynie, która tak bardzo kocha Pirouza, emigranta, że bierze z nim ślub, wiedząc, że on wykorzystuje ją, żeby móc zostać w kraju i przebywać w pobliżu kobiety, w której się zadurzył. Wspomina też o Miszy, chłopaku o nieprzeciętnej urodzie, ale przeciętnym umyśle i miernych zdolnościach, wypromowanym na wielkiego artystę, którego w końcu męczy blichtr i brak sensu.

Sama Elodie cieszy się pozorną wolnością: nie ma stałej pracy ani nawet mieszkania, opiekuje się kolejnymi domami, przebywając wśród obcych przedmiotów. Brak zobowiązań i możliwość ucieczki tak naprawdę oznaczają przymus szukania kolejnych zleceń; dziewczyna tęskni za stałością i poczuciem bezpieczeństwa, a jedyny niezmienny element stanowią w jej życiu wizyty w herbaciarni, gdzie oddaje się tworzeniu swoich sekretnych notatek. Jako doskonały słuchacz poznaje historie przyjaciół i dalszych znajomych, a potem przelewa je na papier, wzorując się na japońskich "zeszytach spod poduszki".

"Kolekcja piękności" to książka ładna - jej język jest staranny, a konstrukcja przemyślana. Dla mnie stanowi ona dobrą lekturę na jesienno-zimowe miesiące, kiedy łatwiej jest pogrążyć się w nastroju melancholii, razem z bohaterami płakać nad zawiedzionymi nadziejami i miłością, która się skończyła. Kiedy za oknem jest mgła, a w sercu też niezbyt słonecznie, jestem skłonna dzielić smutek postaci; na szczęście Whitney Otto daje też powody do zadowolenia, chociażby dostarczając tylu wzruszeń.

piątek, 16 listopada 2012

"W jednej osobie", John Irving

wydawnictwo Prószyński i S-ka
Na temat twórczości Johna Irvinga już na tym blogu pisałam. Nie ukrywam, że jest to jeden z moich ulubionych pisarzy amerykańskich i dlatego jego najnowszą powieść kupiłam przy pierwszej okazji (w sympatycznej małej księgarni, w której jeszcze nigdy nie byłam - z całego serca popieram ideę wspierania niezależnych sklepów z książkami - niech będzie ich jak najwięcej!).

"W jednej osobie" porusza tematy trudne: kwestie tożsamości seksualnej, tolerancji i polityki. Główny bohater, Billy, od dziecka odczuwa pociąg zarówno do dziewcząt (a raczej dorosłych kobiet), jak i chłopców. Zmaga się ze swoimi uczuciami do szkolnego gwiazdora-zapaśnika, bibliotekarki z miejskiej biblioteki, a nawet przybranego ojca. Z wiekiem pogodzi się ze swoją orientacją, szukając towarzystwa podobnych mu osób, ale do końca życia nie zapomni o nastoletnim zauroczeniu. Inicjacja seksualna z panną Frost, która przed laty była Alem Frostem, gwiazdą zapasów, zapoczątkuje jego fascynację transseksualistami; wybory, których Billy dokonuje w kolejnych latach, są determinowane przez wydarzenia  z okresu szkoły średniej.

Irving opisał środowisko gejów, biseksualistów i transgenderystów odważnie i bezpośrednio, nie szczędząc czytelnikowi szczegółów. Jednak fragmenty, które można uznać za szokujące, spełniają w książce określoną rolę, nie stanowiąc jedynie ciekawostki, ale będąc niemal naukowym wyjaśnieniem danych preferencji i wiążących się z nimi konsekwencji. Ta ostatnia kwestia jest szczególnie istotna, ponieważ ważny wątek powieści wiąże się z epidemią zachorowań na AIDS. Autor nie był łaskawy dla bohaterów i uśmiercił wielu z nich, każąc im umierać długo i boleśnie; sprawiło to, że nad ostatnimi kilkudziesięcioma stronami płakałam jak bóbr.

Postaci występujące w książce są nietuzinkowe i nie da się im łatwo przypiąć łatki pozytywnych lub negatywnych. Bohater, który wydawał się być okrutnym głupkiem, okazuje się skrywać wpływającą na jego życie i postępowanie tajemnicę; ojciec odchodzi od rodziny, ale kierują nim szlachetne pobudki. W "W jednej osobie" nic nie jest oczywiste, nawet sprawa, wydawałoby się fundamentalna - kwestia płci.

Po raz kolejny przekonałam się, że Irving cieszy się zasłużoną sławą - jego pisarstwo jest dojrzałe, charakterystyczne i zawsze ciekawe. Polecam "W jednej osobie" nie tylko wielbicielom, którzy pewnie i tak po książkę sięgną - chociaż może to być mocny start, warto od lektury tej powieści zacząć swoją przygodę z twórczością tego autora, licząc na miłość od pierwszego wejrzenia.

wtorek, 6 listopada 2012

"Mordercy w mauzoleach. Między Moskwą a Pekinem", Jeffrey Tayler

wydawnictwo Carta Blanca
Czyngis-chan: przez większość świata uważany za barbarzyńskiego władcę, prawdziwego tyrana; przez mieszkańców Mongolii czczony jako wielki wódz. Prawdą jest, że zjednoczył pod swoim panowaniem ogromny obszar Azji Środkowej, ale źródła historyczne donoszą również o jego okrucieństwie i bezwzględności, której nie powstydziliby się naziści.

Jeffrey Tayler, Amerykanin mieszkający w Moskwie, postanowił pokonać ziemie podbite niegdyś przez Czyngis-chana, odwiedzając miejsca mniej i bardziej znane, jadając u zwyczajnych Rosjan, Kazachów i Mongołów w ich domach, starając się zrozumieć kwestię przynależności narodowej i lojalności wobec, nierzadko totalitarnej, ojczyzny.
Autor przemierzył pustynie, stepy i wielkie metropolie, spał w hotelach, samochodach i koczowniczych jurtach. Poznał ludzi wszelkich możliwych narodowości, którzy niejednokrotnie zaskakiwali go swoim przywiązaniem do ZSRR czy sympatią dla Lenina. Rozmawiał z kozackim atamanem, pytając o tożsamość Kozaków; próbował dowiedzieć się czegoś ponad informacje zawarte w oficjalnych przewodnikach.
Tayler stawał twarzą w twarz z bezdusznymi i często pozbawionymi sensu przepisami i regulacjami, przeszedł kilkadziesiąt kontroli granicznych i celnych i wręczał łapówki, zżymając się na wszechobecną korupcję.
Zachwycał się spokojem stepu i pędem życia w Pekinie, odwiedzał świątynie, nocne kluby i lokalne restauracje; różnorodność Azji nie pozwalała mu się nudzić.
W trakcie swojej kilkumiesięcznej podróży dyskutował z wyznawcami buddyzmu, islamu i szamanizmu, sam będąc ateistą. Spotykał nastolatków zapatrzonych w Zachód i ludzi wiernych tradycji - często musząc tłumaczyć postępowanie swoich rodaków i mało popularnego prezydenta Busha. W kulturowym tyglu, jakim jest Azja, próbował odnaleźć wspólny mianownik, jakim jest niegdysiejsza przynależność do ZSRR.

Czytając książkę Taylera nie tylko dałam się pochłonąć niezwykłej atmosferze Wschodu, ale też sporo się nauczyłam. Informacje o czystkach etnicznych, fakty historyczne - są to sprawy ważne, ale jeszcze ciekawsze były dla mnie fragmenty dotyczące mentalności, poglądów i zwykłego życia mieszkańców Osetii, Mongolii czy Tadżykistanu. O Azji Środkowej nie mówi się zbyt często, a szkoda, bo zamieszkujące ją grupy etniczne mają fascynującą kulturę i tradycję. Na ich egzystencję ma wpływ nie tylko niedaleka przeszłość, ale też wieki poddaństwa cudzym władcom, wykorzeniania i tępienia ich tożsamości.
Chociaż Tyler nie zawsze jest w swojej książce obiektywny, to cieszę się, że mogłam towarzyszyć mu w jego podróży między Moskwą a Pekinem, po ogromnym obszarze złączonym miłością do tyranów.

sobota, 3 listopada 2012

"Śmierć komiwojażera", Arthur Miller

wydawnictwo Prószyński i S-ka
Kiedy ostatnio przeczytałam dramat? W liceum? Pewnie tak, pewnie była to lektura szkolna - na pewno nic porywającego. Nie wiem czy kiedykolwiek sięgnęłam z własnej woli po sztukę - poza dziełami Shakespeare'a oczywiście.
Wypożyczając "Śmierć komiwojażera" nie zwróciłam uwagi na gatunek literacki - mój wzrok przykuło znane mi nazwisko. I dobrze się stało, bo nie sądzę, żebym zdecydowała się zabrać do domu dramat, a wtedy ominęło by mnie kilka przyjemnych chwil.

Sztuka Millera podobała mi się bardzo, chętnie zobaczyłabym ją w teatrze. Ciekawe postaci, napięcie, towarzyszące bohaterom od pierwszej, do ostatniej linijki tekstu - jednym słowem, materiał na dobre przedstawienie. Kto wie, może kiedyś jeden z poznańskich teatrów zdecyduje się wystawić "Śmierć komiwojażera", a wtedy ja kupię bilet.

Tytułowy komiwojażer, Willy Loman, ma około sześćdziesiątki, dwóch dorosłych synów, żonę i wiele lat doświadczenia w zawodzie sprzedawcy. Zmęczony życiem, nie może liczyć na wsparcie pracodawcy, zwłaszcza, że jego kariera nigdy nie rozwijała się zbyt dobrze. Brakuje mu sił, entuzjazmu, a ostatnio także jasności umysłu, więc jedynym rozwiązaniem wydaje mu się samobójstwo. I żona, i synowie widzą, że Willy jest w fatalnej kondycji psychicznej i starają się na swój sposób zmniejszyć jego udrękę. Młodzi mężczyźni udają, że dobrze im się wiedzie w interesach, ich matka chowa przed mężem wszelkie przedmioty, mogące posłużyć mu do odebrania sobie życia. Cała czwórka gra w skomplikowaną grę, wiedząc, że nie zdołają wygrać.

W trakcie czytania książki najbardziej uderzyła mnie jej specyficzna atmosfera - duszna, pełna napięcia. Willy jest ewidentnie niespełna rozumu, jego synowie nie wiedzą, czego chcą od życia, z jednej strony starając się zadowolić rodziców, a z drugiej znaleźć szczęście. Wydaje się jednak, że ich wysiłki są skazane na niepowodzenie. Brakuje im siły przebicia, zdecydowania i pasji; wychowani przez ojca, wyolbrzymiającego ich niewielkie sukcesy i ignorującego porażki, nie potrafią realistycznie spojrzeć na świat. Nie są też zdolni do udzielenia pomocy członkom rodziny i nie udaje im się zapobiec tragedii.

Twórczość Arthura Millera mnie uwiodła. Czasami najlepsze książki znajdują się niejako same - i tak było w tym przypadku. Takie znaleziska lubię najbardziej - często niepozorne, schowane gdzieś z tyłu półki w bibliotece albo na końcu lady w księgarni. To jeden z moich ulubionych rodzajów miłych niespodzianek, które przekształcają świat w całkiem znośne miejsce.