środa, 25 września 2013

"Blondynka na Czarnym Lądzie", Beata Pawlikowska

wydawnictwo National Geographic
Pisałam już, że zazdroszczę Beacie Pawlikowskiej? Sama chciałabym tyle podróżować, zobaczyć amazońską dżunglę, plaże Bali i afrykańską sawannę. Usłyszeć, jak ryczy lew, jak brzmi tropikalny las nocą i jak szaman odprawia obrzędy. Może na to wszystko jeszcze przyjdzie czas - a na razie będę zaczytywać się w książkach podróżniczych, chłonąć ich atmosferę i marzyć.

"Blondynka na Czarnym Lądzie" to opowieść o pobycie Beaty Pawlikowskiej w Tanzanii. Pobycie o tyle nietypowym, że w towarzystwie innego Polaka, czego autorka wcale nie planowała. Michał pojawił się znienacka, wnosząc do wyprawy swój strach przed dziką przyrodą, niezaradność i wybujałe ego - czyli cechy najmniej przydatne na safari. Bo jak tu jeść na dworze, spać w namiocie i wędrować przez sawannę, kiedy wszędzie czają się jadowite stworzenia, gotowe ukąsić nieostrożnego Polaka albo lwy, szykujące się na pyszną, wschodnioeuropejską kolację?
Obecność Michała sprawiła, że pobyt Pawlikowskiej w Afryce odbiegał od normy, ale też dzięki niemu autorka przeżyła kilka wartych opisania przygód, na chwilę przeistoczyła się w Masajkę i została wymieniona na krowę. O wszystkich perypetiach i codziennych wydarzeniach jak zwykle opowiedziała zabawnie i z wdziękiem, ilustrując książkę rysunkami jak spod ręki pięciolatka.

Sięgając po "Blondynkę na Czarnym Lądzie", wiedziałam, czego się spodziewać. Liczyłam na pozycję lekką, ale niepozbawioną rzetelnych informacji na temat opisywanego kraju, na kilka godzin oderwania od rzeczywistości i uczciwą rozrywkę. Wszystko to otrzymałam, po raz kolejny utwierdzając się w przekonaniu, że książki Beaty Pawlikowskiej naprawdę warto czytać.

wtorek, 24 września 2013

"Był sobie chłopiec", Nick Hornby

Wydawnictwo Zysk i S-ka
Gdyby nie niezły film z Hugh Grantem o tym samym tytule, pewnie nigdy bym "Był sobie chłopiec" nie przeczytała. Znam inną książkę Nicka Hornby'ego, "Wierność w stereo", która nie zrobiła na mnie wrażenia - nawet nie pamiętam, o czym jest. Jednak pamiętając zabawną historię Willa i Marcusa z komedii romantycznej, chętnie sięgnęłam po powieść.

Tytułowy chłopiec to niekoniecznie dwunastoletni Marcus - dziwny, trochę zagubiony, syn hippiski, który nie zna się na sporcie, z muzyków najbardziej ceni Joni Mitchell i nosi czarne półbuty. To określenie można z łatwością odnieść do Willa - mężczyzny po trzydziestce, żyjącego z tantiem za piosenkę napisaną przez jego ojca, świetnie znającego najnowsze trendy w modzie, muzyce popularnej i clubbingu, samolubnego i niedojrzałego uczuciowo. Pewnego dnia Will postanawia pójść na spotkanie samotnych rodziców, licząc na to, ze pozna tam interesującą kobietę. Udając, że sam ma kilkuletniego syna, zawiera znajomość z Suzy, która czasami pomaga swojej przyjaciółce w opiece nad Marcusem. Splot niezbyt szczęśliwych wydarzeń sprawia, że mężczyzna i chłopiec zaczynają spędzać ze sobą dużo czasu. Will pomaga Marcusowi stać się bardziej cool; Marcus uczy Willa myślenia o kimś innym poza sobą.

Powieść Nicka Hornby'ego to przyjemna historia o grupie nieprzystosowanych mieszkańców Londynu. Ich dziwactwa są czasami zabawne, innym razem przygnębiające, a ich problemy powszechne na każdej szerokości geograficznej. Will, chociaż tak naprawdę jest egoistą i nierobem, budzi sympatię, podobnie Marcus, jego matka i budząca strach przyjaciółka Ellie. Ich życie nie jest łatwe, ale wspólnie udaje im się jakoś przez nie przejść, ograniczając straty do akceptowalnego poziomu. I nawet jeśli czasami coś się wali, łatwiej to znieść, mając wokół siebie grupę osób, których nic już nie dziwi, gotowych udzielić wsparcia w najdziwniejszych sytuacjach.

Książka "Był sobie chłopiec" czyta się w zasadzie sama. Zabawne dialogi i barwne postaci stanowią jej największe atuty, sprawiając, że można ją zaliczyć w poczet poprawiaczy humoru. Tylko jedna rzecz mi się nie podoba, ale to już nie wina autora, tylko wydawcy - nie lubię, kiedy okładkę zdobi zdjęcie z filmowej adaptacji, wolę, żeby to moja wyobraźnia wykreowała wizerunek bohaterów.

piątek, 20 września 2013

"Do cieplejszych krajów", Per Christian Jersild

Czytałam tę książkę bez większej przyjemności. Myślę, że gdyby była obszerniejsza, zniechęciłabym się przed końcem i odłożyła ją na półkę. Bardzo nie lubię tego robić i przez 150 stron przebrnęłam, ale z dłuższą powieścią tego typu miałabym problem.

Barbro jest młodą mężatką, mieszkającą z rodziną w Sztokholmie. Jeszcze w liceum, na zajęciach chóru, poznaje Bo-Erika, kilka lat starszego ucznia tej samej szkoły. Przez pewien czas ta dwójka stanowi parę, potem ich drogi się rozchodzą. Barbro nie zdaje matury, wychodzi za Petera, rodzi im się córeczka. Przez lata kobieta nie ma żadnych wiadomości od Bo-Erika, do momentu, kiedy mężczyzna zaczyna wysyłać do niej listy. Sugeruje w nich istnienie związku między nim a Barbro, nazywa ją nawet swoją żoną, namawia do rozwodu - pomimo faktu, iż przez długi czas nie mieli ze sobą kontaktu. Opisuje też podróż, w którą się udał - wyprawę do dalekiego, tajemniczego kraju, z misją humanitarną. Wielki projekt, który przerodził się w szaloną eskapadę dwóch mężczyzn, szukających miejsca opisanego w Biblii, gdzie ponoć wielka liczba osób cierpi z powodu braku opieki zdrowotnej.
Barbro utrzymuje swoje jednostronne kontakty z Bo-Erikiem w tajemnicy, nie wiedząc, jak się z nich wytłumaczyć mężowi. Opowiada o życiu młodej pani domu i matki, skarżąc się na nudę i trudności ekonomiczne, bez zdziwienia przyjmując historie opisywane w listach za fakty. Jej naiwność zdumiewa, podobnie, jak podejście Bo-Erika i jego, trudno użyć innego słowa, głupota.

Właśnie brak inteligencji bohaterów najbardziej mnie w książce irytował. Jak można być tak nierozgarniętym? Wiem, że taki był zamysł autora - między wierszami opowiedzieć o szaleństwie - ale co za dużo, to niezdrowo. Postaci nie dostrzegają prawdy, bo często nie chcą tego uczynić, a czytanie o ich życiu jest męczące. Nie wiem czy warto się denerwować, chyba najlepiej po prostu nie sięgać po "Do cieplejszych krajów" i oszczędzić czas i nerwy.

czwartek, 19 września 2013

"Uczeń", Hjorth, Rosenfeldt

Wydawnictwo Czarna Owca
Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego mieszkańcy Skandynawii tak uwielbiają pisać kryminały? Dlaczego ci mili, spokojni z natury ludzie uwielbiają czytać o zbrodniach i mordercach? Może dla kontrastu: żyją szczęśliwie, więc muszą sobie przypominać, że gdzieś obok czai się zło i że nie wolno tracić czujności. Nieważne jednak, jaki jest powód ich uwielbienia dla krwawych historii - istotne jest to, że ich tworzenie wychodzi Szwedom i Norwegom bardzo dobrze, z czego korzystają czytelnicy na całym świecie. 

Kolejna książka Hjortha i Rosenfeldta stanowi kontynuację opowieści o policjantach z Krajowej Policji Kryminalnej ze Sztokholmu. Tym razem zespół musi ująć seryjnego mordercę, który w drobiazgowy sposób kopiuje zbrodnie dokonane przed laty przez Edwarda Hinde. Giną cztery kobiety, a w trakcie śledztwa wychodzi na jaw ich powiązanie ze współpracującym z policją Sebastianem Bergmanem. Psycholog doprowadził do ujęcia Edwarda Hinde i stanowi największego wroga mordercy. Czy przestępca pragnie się zemścić i  w jakiś sposób kontaktuje ze swoim naśladowcą, podsuwając mu nazwiska kolejnych ofiar?

W książce podobał mi się wątek psychologiczny, pokazanie drogi, jaką musi przejść człowiek, aby stać się mordercą. Autorzy są zwolennikami teorii mówiącej o tym, że przyczyn wszelkich zachowań dewiacyjnych należy szukać w zdarzeniach z dzieciństwa. Szczerze mówiąc chyba każdy, kto jako dziecko doświadczyłby rzeczy opisanych w "Uczniu", prędzej czy później zacząłby jeśli nie zabijać, to na pewno dręczyć owady. Autorzy mają barwną wyobraźnię. 

Lubię czytać serie książek. Podoba mi się ciągłość wydarzeń i pewien rodzaj więzi, jaką czytelnik nawiązuje z bohaterami. To jak w serialu telewizyjnym: lubimy wiedzieć, co stało się z tą czy inną postacią, jak potoczyły się jej losy i dlaczego postępuje tak, a nie inaczej. 
Miło było bliżej poznać historię Ursuli i Vanji, odkryć kolejne szczegóły z życia Sebastiana i być świadkiem rozwoju Billy'ego. Wiem, że niedawno wydano następną powieść z serii - na pewno z przyjemnością ją przeczytam. 

poniedziałek, 16 września 2013

"Pomaluj to na czarno", Janet Fitch

Wydawnictwo Świat Książki
"Białego oleandra" czytałam kilka razy, podobał mi się też film z rewelacyjną Michelle Pfeiffer. Tym bardziej się ucieszyłam, kiedy znalazłam w księgarni inną powieść Janet Fitch, chociaż książka przeleżała na półce kilka miesięcy, czekając na swoją kolej.

"Pomaluj to na czarno" nie należy do najpogodniejszych pozycji na świecie. W zasadzie do ostatniej strony wydawało mi się, że zaraz wydarzy się coś strasznego - i rzeczywiście, tragedii nie brakowało - w tym wypadku tytuł naprawdę odzwierciedla nastrój panujący w powieści.

Josie jest młoda, piękna i nieszczęśliwa. Przeżyła ze swoim chłopakiem kilka dobrych miesięcy, obracając się w stworzonym przez tych dwoje świecie. On malował i zarabiał grą na pianinie, ona pracowała jako modelka i aktorka w szkole artystycznej; w ich małym domku panował klimat paryskiej bohemy, a ściany zdobiło malowidło przedstawiające Montmartre.
Pewnego dnia Josie odbiera telefon od oficera policji, który wzywa ją do identyfikacji zwłok. Dziewczyna odkrywa, że Michael był na tyle nieszczęśliwy, że popełnił samobójstwo, a obraz siebie, jaki kreował, nie jest zgodny z rzeczywistością. Josie, pogrążona w depresji, spotyka się z matką chłopaka, ekscentryczną i zaborczą pianistką; związek tych dwóch kobiet przypomina burzliwy romans, pełen zdrad, słów raniących do głębi i wzajemnej opieki.

Fitch opisuje proces przeżywania żałoby po ukochanej osobie, ukazuje różne sposoby radzenia sobie ze stratą. "Pomaluj to na czarno" opowiada o młodej kobiecie, której świat w jednej chwili rozsypuje się na miliony kawałeczków i o tym, jak trudno żyć samemu. Chociaż Josie jest silną, samodzielną dziewczyną, śmierć Michaela i to, że tak naprawdę go nie znała, stanowi dla niej zbyt duże obciążenie - na tyle duże, że pomocy szuka nawet u teściowej, osoby, od której jej ukochany starał się za wszelką cenę uciec. Po raz kolejny Fitch porusza w swojej powieści temat toksycznej matki - kochającej tak bardzo, że niszczącej swoje dziecko. Sama Josie mówi, że zabijamy to, co kochamy najbardziej - i tym zdaniem można opisać "Pomaluj to na czarno" - książkę o tym, jak matki niszczą swoje dzieci, a ukochani, niezdolni do zrozumienia uczuć swoich partnerów, unicestwiają łączącą ich miłość.

poniedziałek, 9 września 2013

"Ciemne sekrety", Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt

Wydawnictwo Czarna Owca
Czasami wolę zwierzęta od ludzi, o tym wiedziałam od dawna. Zdarza się też tak, że książka wydaje mi się lepszym towarzystwem niż człowiek - i jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że zaszczepili we mnie miłość do czytania. Literatura stanowi odskocznię od świata, nic tak nie koi nerwów, jak tom w ręku i kubek z herbatą na kolanach.

Zabawne, ale w kategorii "uspokajaczy" najwyżej plasują się skandynawskie kryminały. Pewnie wynika to z faktu, że ich lektura pochłania bez reszty i pozwala zapomnieć o całym świecie; czytelnik zajmuje się tropieniem zbrodniarza i rozwiązywaniem problemów osobistych bohaterów, nie myśląc o rzeczywistości. Może ktoś powinien założyć firmę, dostarczającą przygnębionym osobom czekoladę, wino i kilka tomów kryminałów do domu? Nie wiem jak reszta ludzkości, ale ja bym skorzystała.

"Ciemne sekrety" poleciła mi Mama. Nasz gust literacki nie jest identyczny, ale akurat w kwestii skandynawskich kryminałów się zgadzamy; tym razem obie stwierdziłyśmy, że książka nam się podoba.

W Vasteras zaniepokojona matka zgłasza zaginięcie nastoletniego syna. Z powodu opieszałości policji poszukiwania zostają rozpoczęte dopiero dwa dni później; po znalezieniu ciała szefowa miejscowej komendy postanawia wezwać posiłki z Krajowej Policji Kryminalnej. Eksperci zabierają się do pracy z energią, jednak szybko okazuje się, że śledztwo stoi w miejscu. Do zespołu włącza się dawny przyjaciel oficera prowadzącego, psycholog policyjny, Sebastian Bergman - człowiek zgorzkniały, starający się na boku załatwić swoje interesy, ale znający się na profilowaniu osobowości i umiejący zadawać trafne pytania. Nawet z jego pomocą grupa dochodzeniowa nie potrafi znaleźć sprawcy, a jedyny trop prowadzi do elitarnego, chrześcijańskiego liceum, do którego chodził zamordowany chłopak. Szybko wychodzą na jaw niechlubne fakty dotyczące szkoły oraz tajemnice uczniów i nauczycieli. Czy Roger zginął, bo widział zbyt dużo?

"Ciemne sekrety" czyta się szybko, przez większą część lektury trudno się domyślić, kto jest mordercą, a autorzy zgrabnie podsuwają kilka fałszywych tropów. Również wątki osobiste są ciekawe, chociaż nie wychodzą poza utarty schemat: małżeńskie zdrady, samotne dzieci i złe warunki socjalne prowadzące do problemów z prawem pojawiają się chyba w każdym skandynawskim kryminale. Nie jest to jednak wada, po prostu tematy te stanowią istotny problem w Szwecji czy Norwegii, a pisarze podkreślają wagę zagadnień społecznych.

Polecam lekturę "Ciemnych sekretów" na smutne jesienne popołudnie - z kubkiem herbaty czy kawy stanowi doskonały zespół umilający czas.

czwartek, 5 września 2013

"Mistrz i Małgorzata", Michaił Bułhakow

wydana przez Wydawnictwo MUZA S.A.
Do niektórych książek trzeba dorosnąć. Jeśli przeczyta się je zbyt wcześnie, nie doceni się ich należycie, być może znielubi - i straci szansę na rozkoszowanie się wspaniałą lekturą. Tak było w moim przypadku: przewracałam kolejne strony "Mistrza i Małgorzaty" bez większej przyjemności, nie rozumiejąc, dlaczego cały świat zachwyca się powieścią. Niedawno znalazłam egzemplarz książki w rzeczach po dziadku i postanowiłam spróbować jeszcze raz. Całe szczęście! Okazało się, że nie jestem odporna na czar, jaki Bułhakow rzucił na swoich czytelników - teraz, starsza, potrafiłam się zatracić w losach bohaterów. A jest się w czym zatracać!

O tym, że Moskwa to miejsce magiczne, wie chyba każdy? Gdzie indziej grasują tajemnicze, dwunożne koty, spaceruje po mieście sam Diabeł, a nagie kobiety dosiadają latających wieprzy? I gdzie, jeśli nie w Moskwie, pisarze giną pod kołami tramwajów w przepowiedzianym wcześniej miejscu i czasie? Czy w innym niż moskiewski teatrze mógłby obyć się spektakl demaskujący czarną magię, podczas którego jedna osoba traci głowę, a o wiele więcej ubrania? I jakie miasto byłoby odpowiedniejsze na doroczny bal u Diabła?

Małgorzata to kobieta nieszczęśliwa. Ma wszystko: urodę, wiernego męża, pieniądze, młodość - ale czegoś jej brakuje. Pewnego dnia wybiera się na spacer, a jej udręczone oczy przykuwają uwagę pewnego pisarza. Tych dwoje szybko nawiązuje znajomość, która staje się początkiem prawdziwej miłości, graniczącej z szaleństwem. Mężczyzna tworzy powieść o Poncjuszu Piłacie, a Małgorzata staje się jego najwierniejszą wielbicielką, nazywając go swoim mistrzem. Wydawcy nie podzielają jednak jej entuzjazmu, książka nie zostaje przyjęta do druku, a mężczyzna traci zmysły. Trafia do szpitala psychiatrycznego, znikając z życia Małgorzaty - a kobieta marzy jedynie o tym, żeby odzyskać kochanka i utracony spokój. Umożliwia jej to uczestnictwo w balu u Diabła...

Opowieść o mistrzu i Małgorzacie stanowi jedynie część powieści; inne strony zapełnia historia Poncjusza Piłata. Nie udało mu się uratować Joszui od śmierci na krzyżu i teraz dręczy go przeczucie, że stało się coś strasznego - że umarł człowiek, który powinien żyć, mający coś ważnego do przekazania. Piłat nie może zaznać spokoju, a swoje uczucia wyznaje jedynie wiernemu psu.

"Mistrz i Małgorzata" to nie tylko surrealistyczna powieść o miłości i szaleństwie, ale również krytyka Moskwy lat trzydziestych dwudziestego wieku. Bułhakow opisuje absurdalny system władzy, zależności i przekupstwa, jaki panuje w rosyjskiej stolicy, śmieje się z działania tajnych służb i z wiary w zjawiska nadprzyrodzone. Po ateistycznym państwie grasuje Szatan, a władze gotowe są uwierzyć w masową hipnozę...

Powiem krótko: chapeau bas! Nie dziwi mnie wcale, że "Mistrz i Małgorzata" trafił do kanonu klasyki literatury. I cieszę się, że zdecydowałam się przeczytać tę książkę ponownie.