czwartek, 27 lutego 2014

„Jestem Tyrmand, syn Leopolda”, Matthew Tyrmand i Kamila Sypniewska


Wydawnictwo Znak

Leopold Tyrmand jest dla mnie, aż wstyd się przyznać, tylko nazwiskiem jednego z wielu polskich pisarzy –nie czytałam żadnej z jego książek (chociaż teraz zamierzam to nadrobić). Ale nie przeszkodziło mi to w cieszeniu się lekturą „Jestem Tyrmand, syn Leopolda”, z której wyłania się ciekawy obraz dwóch mężczyzn: ojca i syna, których, wbrew pozorom, łączy więcej niż tylko pokrewieństwo.

Matthew Tyrmand nie miał wiele czasu na cieszenie się tatą. Leopold umarł, kiedy chłopiec miał kilka lat, więc nie pozostawił po sobie licznych wspomnień, raczej mgliste obrazy i oderwane od kontekstu sceny. Nie przeszkodziło to jednak Matthew czuć więzi z ojcem, przyznawać się do swoich polskich korzeni i odkrywać historii rodziny.

Młody Tyrmand chciał żyć dostatnio. Dlatego wybrał zawód maklera giełdowego i przez lata harował na Wall Street, za dużo pijąc i za mało śpiąc. Dorobił się wrzodów, nawyku nerwowego sprawdzania indeksów giełdowych o 4 nad ranem i niezłych pieniędzy. Lubił adrenalinę, towarzyszącą jego pracy, a o brak spektakularnych sukcesów w żatrobliwy sposób obwiniał ojca – to, że tak długo czekał z poczęciem syna, który nie brał już udziału w złotych latach Wall Street.

Matthew znał legendy o ojcu, ale o jego popularności dowiedział się dopiero wtedy, gdy założył profil na Facebooku, a później pojechał do Polski, gdzie zetknął się z fanami Tyrmanda pisarza. Trochę zdziwił go, ale jednocześnie cieszył rozmiar uwielbienia, jakim darzony był jego tata.  Teraz chce nauczyć się polskiego, żeby móc przeczytać jego książki w oryginale, często odwiedza Polskę, wiąże się z Polkami.

„Jestem Tyrmand, syn Leopolda” to nie tylko opowieść o poszukiwaniu korzeni, ale też o życiu młodego chłopaka, a potem mężczyzny, w Nowym Jorku, mieście wielokulturowym, zróżnicowanym i bardzo ciekawym. Autor lubi swoje miejsce na ziemi, docenia jego atmosferę, lubi też Amerykę i barwnie o niej pisze. Jego wspomnienia świetnie się czyta (to pewnie zasługa współautorki, Kamili Sypniewskiej), chwile spędzone z tą książką na pewno nie są zmarnowane – zwłaszcza jeśli ktoś, tak jak ja, dowie się z niej więcej na temat, ważnego przecież, pisarza.

wtorek, 25 lutego 2014

„Swobodny upadek, jak we śnie”, Leif GW Persson


Wydawnictwo Czarna Owca

Czytałam tę powieść na raty: część przed wyjazdem w góry, część po. I nie mogłam się doczekać sięgnięcia po nią po powrocie, bo byłam bardzo ciekawa, jak skończy się ta zawikłana historia.

Kto zabił Olofa Palmego? Dlaczego dwadzieścia lat wcześniej, bezpośrednio po jego zamordowaniu, policji nie udało się zatrzymać winnego? Wygląda na to, że ktoś umiejętnie manipulował śledczymi, podsuwając im fałszywe tropy i żonglując dowodami.

Przestępstwo ma się przedawnić, więc zespół Larsa Johanssona ma ostatnią szansę na znalezienie odpowiedzi na pytanie o to, jak doszło do legendarnego zabójstwa - i kto za nim stoi. Holt, Mattei i Lewin tworzą zgraną grupę, uzupełniając się i, kiedy trzeba, przekraczając granice prawa – a w końcu, jak to w książkach, docierając do prawdy. U Perssona nie ma jednak hollywoodzkiego zakończenia, co według mnie działa na plus. Po co kolejny raz opowiadać o tym, że dobro zwycięża, skoro życie rzadko pisze czarno-białe scenariusze?

„Swobodny upadek, jak we śnie” wydał mi się najciekawszą ze wszystkich części trylogii. Może dlatego, że przyniósł rozwiązanie kryminalnej zagadki, a może za sprawą bohaterów? Szczególnie polubiłam dwie policjantki: Mattei i Holt – nieustępliwe, sprytne, rzadko pokorne. Obu Persson dał prawdziwie ludzkie zachowania i dylematy, dzięki którym łatwo się z nimi identyfikować.

Obraz Szwecji i szwedzkiej policji, wyłaniający się z powieści, daleki jest od ideału. Są tu przekręty, przekupstwa, ludzie małostkowi i ci po prostu głupi. Ale jest też umiłowanie porządku, sympatyczne zwyczaje i pochwała życia rodzinnego. Ktoś się kiedyś śmiał, że Skandynawia musi być przerażająca, skoro jej pisarze tak lubują się we wszelkiego rodzaju zbrodniach – ale pomijając morderstwa, książki powstające na Półwyspie ukazują całkiem przyjemny obraz społeczeństwa i kraju, do którego chciałoby się pojechać. 

„W innym czasie, w innym życiu”, Leif GW Persson


Wydawnictwo Czarna Owca

Po przeczytaniu pierwszej części trylogii policyjnej Perssona, miałam nadzieję, że znajdę w bibliotece kolejne tomy. Książka była ciekawa i wystarczająco długa, żeby zająć czytelnika na kilka wieczorów – czyli idealna na zimę. Następne pozycje z serii również mnie nie rozczarowały.

Fabuła „W innym czasie, w innym życiu” na pierwszy rzut oka zdaje się nie mieć bezpośredniego związku z „Między tęsknotą lata a chłodem zimy” – poza łączącym je miastem i policjantami. W roku 1975 w niemieckiej ambasadzie w Sztokholmie dochodzi do zamachu terrorystycznego. W 1989 roku policja znajduje zasztyletowanego w swoim mieszkaniu Kjella Erikssona. Obie sprawy wypływają w trakcie prowadzonego przez sztokholmską komendę w 2000 roku śledztwie. Co łączy te wydarzenia? Jaką rolę odegrała w nich przyszła minister obrony Helena Stein?

Druga część trylogii jest skomplikowana i trzeba się skupiać, żeby nie zgubić się w gąszczu wątków, informacji i postaci – zwłaszcza, że kilka z nich ma podobne nazwiska (problem pewnie nie istnieje dla Skandynawów, ale inaczej może być w przypadku czytelników nie władających szwedzkim czy norweskim). Ale kiedy już kilka razy wróci się do poprzednich stron, żeby upewnić się, że mowa jest o tym, a nie innym wydarzeniu, przyjemność z lektury wzrasta i pozostaje na stałym, wysokim poziomie. Na tyle wysokim, żeby z niecierpliwością czekać na możliwość przeczytania kolejnego, ostatniego już tomu serii Perssona.

poniedziałek, 24 lutego 2014

„Świnia w Prowansji. Dobre jedzenie i proste przyjemności w południowej Francji”, Georgeanne Brennan


Wydawnictwo Czarne

Do tej pory jak ognia unikałam wszystkich książek o tym, jak to cudownie żyje się we Francji/ Włoszech/ Hiszpanii czy innym południowoeuropejskim kraju. Spodziewałam się, że nie należą one do arcydzieł literatury i prawdopodobnie są tak sielankowe, że aż obrzydliwe. A jednak z jakiegoś powodu wypożyczyłam ostatnio „Świnię w Prowansji” – chyba zachęcona niezłymi recenzjami, no i tym, że wydało ją Wydawnictwo Czarne. Pamiętam też ciekawą opowieść o Indiach z tej samej serii, więc miałam nadzieję na powtórkę sukcesu.

Niestety, okazało się, że „Świnia w Prowansji” nie dorasta do pięt książce Madhur Jaffrey. Georgeanne Brennan napisała wspomnienia z kilku lat spędzonych na francuskiej prowincji, ale zrobiła to sztampowo i bez polotu. Chociaż nie skupiła się jedynie na przyjemnych aspektach życia na wsi, zamieściła też informacje o niepowodzeniach, nie wystarczyło to, żeby zatrzeć wrażenie przesłodzenia. Historia jest miła, autorka wyraźnie kocha Prowansję, ale nieszczególnie potrafi o tym ciekawie napisać.

Największą zaletą książki są zamieszczone w niej przepisy. Dowiedziałam się w końcu, jak zrobić prawdziwą bouillabaisse, poczytałam z przyjemnością o domowych serach i celebrowaniu posiłków, będących niemal narodowym sportem Francuzów. Jedno jest pewne – „Świni w Prowansji” nie należy czytać z pustym żołądkiem, nawet, jeśli nie je się mięsa (bo sporo przepisów dotyczy podrobów czy ryb).

Podsumowując: książka mnie nie zachwyciła i na pewno nie sięgnęłabym po nią ponownie, ale skończyłam ją szybko i w miarę bezboleśnie. Jeśli ktoś ma ochotę na lekką lekturę, a do tego interesuje się kulinariami,  to „Świnia w Prowansji” powinna go zadowolić.

PS: Książka kiepsko wypada pod względem „kilogramostron” (coś podobnego do „promilozłotówek”), czyli stosunku wagi do ilości słów. Jest lekka, ale czyta się ją błyskawicznie, więc nie zabierajcie jej na wyjazdy!

niedziela, 23 lutego 2014

"Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936", Kazimierz Nowak


Wydawnictwo Sorus

I co ja mam napisać o tej książce? Co sensownego można powiedzieć na temat historii tak niesamowitej, że nie mieści się w głowie?

Kazimierz Nowak dokonał czegoś, co byłoby trudne nawet dzisiaj: samotnie pokonał kontynent afrykański z północy na południe – i z powrotem. Nie miał do dyspozycji samochodu, samolotu ani dużej ilości pieniędzy, a tylko determinację, wytrzymałość i marzenie. Marzenie o zrobieniu czegoś, czego żaden biały człowiek (a w zasadzie pewnie żaden w ogóle) przed nim nie dokonał. I o zanurzeniu się w krajach czarnej Afryki, o której myślał już od lat.

Nowak był wyjątkowo skromnym, pokornym człowiekiem. Dumnym ze swojej wyprawy, ale świadomy tego, że na tle całego świata niewiele znaczy, w ciągu pięciu lat podróży żył jak biedak, za jedyny majątek mając rower, a czasami wielbłąda albo konia, kupione za pieniądze zarobione dzięki sprzedaży zdjęć i artykułów. Spał i jadł z miejscowymi, tak jak oni cierpiał głód i pragnienie, wielokrotnie był o krok od śmierci. Tęsknił za rodziną i ojczyzną, ale uparcie parł przed siebie – najpierw na południe, później już w stronę domu, na północ. W wędrówce odnajdywał wolność, ciesząc się każdą nocą pod ogromnym afrykańskim niebem i dniami spędzanymi w samotności. Słał listy do Polski, wyczekiwał wieści z kraju, ale nie chciał wracać, zanim nie zrealizował planu.

O Kazimierzu Nowaku można powiedzieć wszystko poza tym, że był przeciętny. Biegle posługiwał się kilkoma językami i narzeczami, potrafił porozumieć się z prawie każdym człowiekiem, w Europie i Afryce. Odnajdywał się w dowolnym środowisku, chociaż w niektórych z trudem; miał zdecydowane poglądy na wiele spraw, niektóre z nich pewnie nie przyniosłyby mu popularności w dwudziestym pierwszym wieku. W latach trzydziestych nie mówiło się chyba o poprawności politycznej, więc Nowak mieszkańców Afryki nazywał Murzynkami, a Pigmejów karzełkami, nie krył się też ze swoją negatywną opinią na temat charakteru Afrykańczyków. Jednocześnie wyrażał się jednak z podziwem o zręczności wielu napotkanych przez siebie plemion, o umiejętności przetrwania w trudnych warunkach, o czystej radości życia. Dane mu było zobaczyć wszystkie oblicza Czarnego Lądu: to turystyczne i to prawdziwe, często okrutne.

"Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” to nie tylko opowieść o niesamowitej podróży, to też ciekawa książka o antropologii, historii kolonializmu, o geografii. Mapa Afryki w czasach Nowaka wyglądała zupełnie inaczej, niż w obecnie, nie każdy pewnie wie jak. Życie na Czarnym Lądzie również różniło się od obecnego, chociaż niektóre miejsca i plemiona zdołały przetrwać w stanie niemal nienaruszonym. Odkrywanie tych i innych różnic może być dla czytelnika kolejnym źródłem przyjemności w trakcie czytania książki.

Wydanie, jakie udało mi się wypożyczyć, było najnowszym dostępnym na rynku. Duże i ciężkie, opatrzone wieloma fotografiami ze zbiorów rodziny Nowaka, mogłoby być świetnym prezentem - dla kogoś albo dla siebie samego. Zachęcam do pożyczania albo, jeszcze lepiej, kupowania, bo naprawdę warto!