czwartek, 28 lutego 2013

"Dziennik skandynawski", Jacek Kubitsky

Wydawnictwo Difin
W końcu odwiedziłam Księgarnię Powszechną po przeprowadzce. W nowym lokalu brakuje mi trochę klimatu, ale może to kwestia przyzwyczajenia; łatwo poczuć się za to oszołomionym liczbą pomieszczeń, a wycieczka w celu zorientowania się, co gdzie leży, może zaowocować jakimś ciekawym znaleziskiem.

Tym razem do księgarni wybrałam się po konkretną książkę. Nie była dostępna, więc postanowiłam się pocieszyć jakąś pozycją podróżniczą i tym sposobem trafiłam na "Dziennik skandynawski". Spodziewałam się po nim czegoś innego, ale to nie znaczy, że mi się nie podobał. Obok na półce stała też inna książka Kubitsky'ego: "Alfabet szwedzki", po którą na pewno wrócę (dlatego, drodzy klienci, bardzo proszę o napiwki! zbieram na szczytny, literacki cel!).

Jacek Kubitsky jest Polakiem od lat mieszkającym w Skandynawii. Chociaż obecnie pracuje jako psychoterapeuta, wykonywał też zawód tłumacza; spod jego pióra wyszła nie tylko beletrystyka, ale również słowniki.

Autor szczególnie upodobał sobie Szwecję, jego dom od niemal pięćdziesięciu lat; nie traktuje jednak tego kraju bezkrytycznie, dostrzega zarówno jego zalety, jak i wady. Na ten temat mam nadzieję przeczytać więcej w "Alfabecie szwedzkim" - w "Dzienniku skandynawskim" nie brakuje opisów szwedzkiej rzeczywistości, ale pojawiają się też wątki bardziej osobiste, a całość ma formę faktycznego dziennika.

Kubitsky interesuje się szeroko pojętą kulturą i sztuką: wspomina o literaturze, filmach Bergmana, o Platonie i muzeach. Pisze o tym, jak to jest znać wiele języków, z których każdy "nadaje się" do wyrażania innego rodzaju uczuć. Autor opowiada o zdarzeniach ze swojej codzienności, ale też zastanawia się nad problemami ogólnoludzkimi - akurat te fragmenty nie bardzo mi się podobały.

Samej Skandynawii w książce jest mniej, niż się spodziewałam. Stosunkowo często pojawiają się wątki dotyczące imigrantów i tolerancji, w Szwecji, według autora, podszytej strachem przed wyrażaniem zdecydowanych poglądów; nie brakuje też charakterystyki Szwedów jako narodowości, ich cech, sposobu życia - ale to wszystko czytelnik znajduje pomiędzy wpisami dotyczącymi psychoterapii lub filozofii. Nie razi to jednak, bo już we wstępie autor zaznacza, że "Dziennik skandynawski" powstał po zebraniu luźnych notatek, dotyczących najróżniejszych spraw.

Po przeczytaniu dziennika mam apetyt na inne książki Kubitsky'ego i, przede wszystkim, na wizytę w kraju, gdzie ludzie są dla siebie uprzejmi, rowery stoją na ulicy bez wymyślnych U-locków i innych kłódek, a natura jest powszechnie szanowana. Szwecjo, tęsknię za Tobą!

PS W książce znalazłam ładny fragment dotyczący czytania: "Lektura wartościowej powieści nie jest niczym innym jak wyrabianiem umiejętności wczuwania się w uczucia innego człowieka. To szkoła człowieczeństwa."

czwartek, 21 lutego 2013

"Pokój", Emma Donoghue

Wydawnictwo Sonia Draga
Muszę przyznać, że to naprawdę mocna książka. W trakcie jej czytania zastanawiałam się czy nie odłożyć jej na półkę i więcej po nią nie sięgać - w końcu tego nie zrobiłam, ale myślę, że będę o niej bardzo długo pamiętać. Wprawdzie czytelnik nie znajdzie w niej drastycznych opisów czy scen brutalnej przemocy, ale może się spodziewać przykrych doznań - wstrętu, oburzenia, niedowierzania i złości. Siłą tej historii jest prawdopodobieństwo jej zaistnienia w realnym świecie; w zasadzie o opisanych w "Pokoju" zdarzeniach większość z nas słyszała. Ale co innego obejrzeć krótką telewizyjną relację, a przeczytać na ten temat 400 stron.

Świat Mamy i Jacka jest niewielki - ogranicza się do jednego pokoju, w którym mieszczą się wszystkie potrzebne sprzęty: łóżko, szafa, w której sypia pięciolatek, wanna, kuchenka, telewizor i inne. Poza pomieszczeniem rozciąga się... no właśnie, co? Niebyt? Kosmos? W każdym razie, coś odległego i niezbyt przyjaznego. Wszystko to, co można zobaczyć w telewizji, to wymysł, a tak naprawdę istnieje tylko świat w Pokoju.

Taką wersję rzeczywistości Mama przedstawia Jackowi, swojemu synkowi, z którym spędziła każdą sekundę ostatnich pięciu lat. Chłopiec urodził się w Pokoju i nigdy nie widział niczego, co znajduje się poza jego dźwiękoszczelnymi ścianami. Ustalony plan każdego dnia, skrupulatne wydzielanie porcji jedzenia, śmieci, które znikają w nocy, a nawet Stary Nick, dostarczający jedzenie - to wszystko wydaje się Jackowi naturalne. Nie może wiedzieć, że on i Mama są więźniami, przetrzymywanymi w szopie przerobionej na nieźle wyposażoną celę. Jak na pięciolatka, chłopiec potrafi bardzo dobrze czytać i liczyć, ale nie zna reguł współżycia społecznego i nie wie nic o otaczającym go świecie- aż do momentu, kiedy Mama zaczyna "odkłamywać" rzeczywistość.

Kiedy Stary Nick traci pracę, Mama zaczyna się bać, że należący do niego dom, razem z Pokojem, zostanie opuszczony i nikt nie znajdzie więźniów. Dlatego opracowuje plan ucieczki; wszystkie poprzednie próby skończyły się niepowodzeniem. Czy tym razem uda jej się przechytrzyć oprawcę i koszmar jej i jej dziecka się skończy?

W trakcie czytania próbowałam sobie wyobrazić, jak to jest, przez kilka lat być uwięzionym w pomieszczeniu wielkości małej szopy, skazanym na kontakty z szaleńcem. Bohaterce książki pomogła rola matki, którą musiała i chciała pełnić - bez tego pewnie popadłaby w otępienie i umarła. Po pojawieniu się Jacka musiała znaleźć w sobie dość siły, żeby stworzyć mu normalne, jak na swoje ograniczone możliwości, życie, co zdumiewająco dobrze jej poszło. Podziwiałam tę kobietę, współczułam jej, czasami byłam na nią zła - lektura wywołała we mnie skrajne emocje, zarówno dobre, jak i złe.

Trochę irytowała mnie formuła książki - historia opowiadana jest z perspektywy pięciolatka, ze wszystkimi  charakterystycznymi dla tego wieku zdrobnieniami i powiedzonkami, których nie lubię. Mimo wszystko uważam, że "Pokój" warto przeczytać, bo to jedna z lepszych opowieści o miłości, sile woli i szaleństwie, jakie miałam w ręce. Nie zawsze przyjemna, ale na pewno dobrze napisana i zostająca w pamięci.

środa, 20 lutego 2013

"Ostatni raz", Anna Gavalda

wydawnictwo Świat Książki
Wypożyczając tę książkę, pamiętałam, że już kiedyś czytałam jedną z powieści Gavaldy, która bardzo mi się podobała. Panujący w niej nastrój kojarzę, ale treści już zupełnie nie... Najwyraźniej nie zmieniła mojego życia, ale i tak z ogromną przyjemnością sięgnęłam po kolejną pozycję tej autorki, spodziewając się ciepłego, kojącego klimatu - i miło mi pisać, że się nie zawiodłam.

Simon, Garance i Lola, trójka rodzeństwa, nie chcą brać udziału w nudnym weselu i postanawiają odwiedzić najmłodszego brata - Vincenta, mieszkającego w podupadającym zamku.
W trakcie zwiedzania lochów i starych komnat, podczas pikników w ogrodzie i tańców w cygańskim obozowisku wracają do nich wspomnienia z dzieciństwa, a beztroskie chwile pozwalają zapomnieć o małżeńskich kłótniach, miłosnych niepowodzeniach i problemach z sąsiadami.

Rodzeństwo kąpie się w rzece, tańczy na weselu u miejscowego głupka, szaleje przy piosenkach z czasów młodości. Wspólnie wypite wino pozwala im wyjaśnić dawne nieporozumienia i wrócić do czasów, kiedy różnice charakterów nie miały znaczenia.

Każdy z braci i sióstr wraca ze spontanicznej wycieczki z czymś cennym: nadzieją na miłość, spokojem ducha, a nawet... psem. Chwile spędzone razem dają im pewność, że mają na świecie kogoś, na kogo zawsze mogą liczyć.

Gavalda cieszy się we Francji dużą popularnością - i wcale mnie to nie dziwi. "Ostatni raz" nie jest może najbardziej wyszukaną czy odkrywczą książką na świecie, ale daje ukojenie i zapewnia miło spędzony czas - a to już bardzo dużo w dobie ciągłego pośpiechu i bezcelowych zajęć. Polecam!

piątek, 15 lutego 2013

"O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu", Haruki Murakami

Wydawnictwo MUZA 
Zupełnie nie rozumiem zamieszania panującego wokół książek Murakamiego. Czytałam jego "Kronikę ptaka nakręcacza" i pamiętam, że byłam nią bardzo rozczarowana. Po "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" sięgnęłam dlatego, że potrzebowałam biegowej motywacji; pozycję poleciła mi moja ciocia. Liczyłam na sporą dawkę inspiracji, ale niestety - książka nieszczególnie mi się podobała. Owszem, czytanie o bieganiu samo w sobie działa motywująco, ale taki sam efekt wywiera na mnie lektura blogów czy branżowych czasopism. Od pamiętnika oczekiwałam czegoś więcej.

Murakami napisał tę książkę, żeby... No właśnie, po co? Sama nie wiem. Opowiedzieć o tym, jak znajduje czas na pisanie i bieganie? Brawo, na pewno pokonywanie 300 km miesięcznie wymaga poświęcenia, ale byłoby to bardziej problematyczne, gdyby autor pracował w korporacji, a nie w domu.

Może chodziło o zainspirowanie czytelników do ruszenia się z kanapy? W takim razie gratuluję, cel jest na pewno szczytny. Sama uwielbiam biegać, ale pamiętam, jak trudne były początki; zewnętrzna motywacja na pewno się w tym okresie przydaje. Ale ponownie, tę samą funkcję spełniają gazety czy portale internetowe.

Przychodzi mi do głowy jeszcze jedna możliwość: autor chciał dokonać pewnego rodzaju podsumowania, odrobinkę pochwalić się swoimi osiągnięciami. Szczerze mówiąc, ma prawo być z siebie dumny: startował w kilkudziesięciu maratonach, nigdy nie szedł w trakcie zawodów, w końcu zaczął konkurować w triatlonach. Być może ta książka ma mu pomóc w kontynuowaniu biegowej kariery - w końcu łatwiej dotrzymać postanowień ogłoszonych na szerszym forum. I dobrze, niech biega tak długo, jak tylko będzie mógł, jeśli tylko będzie sprawiało mu to przyjemność.

Podsumowując: "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" mnie nie zachwyciła, ale doceniam wysiłki autora, włożone zarówno w jej napisanie, jak i we wszystkie odbyte treningi, Wytrwałości na pewno mu nie brakuje - ale dla mnie to za mało, żeby polecać książkę.

czwartek, 7 lutego 2013

"Czosnek i szafiry, czyli sekretne życie krytyka w przebraniu", Ruth Reichl

wydawnictwo Vizja Press & IT
Kto by nie chciał mieć takiej pracy? Do obowiązków Ruth Reichl, krytyka kulinarnego, należało chodzenie do drogich restauracji, zamawianie najbardziej wymyślnych dań, a potem opisywanie wrażeń. Wprawdzie wiązało się to z jedzeniem rzeczy, które nie wszyscy chcieliby znaleźć na swoich talerzach, ale autorce wyraźnie to odpowiadało. Chociaż przez większość życia byłam wegetarianką, chętnie bym jej w tych kulinarnych wycieczkach potowarzyszyła.

Ruth Reichl podchodziła do swojej pracy bardzo poważnie. Nie chcąc być rozpoznana, odwiedzała restauracje w różnych przebraniach. Te stroje zapewniały jej nie tylko anonimowość, ale również, co ciekawe, możliwość przeistoczenia się w kogoś innego. W każdej ze swoich przybranych tożsamości odkrywała cząstkę siebie; niektóre bardzo lubiła, o innych wolałaby zapomnieć. Zakładając suknie swojej matki, nie tylko przekonała się, jak nowojorscy restauratorzy traktują starsze panie, ale też jak sama będzie się zachowywała za kilkadziesiąt lat.

Krytyczka dostrzegła, jak wiele w świecie, w którym chodzi przecież o jedzenie, zależy od sławy, pozycji i wyglądu. Będąc sobą, osobą opiniotwórczą, mogła liczyć na najlepsze kąski - jako cicha, wycofana Betty spotykała się z opryskliwością kelnerów i niedbałością szefów kuchni.

Przed przeczytaniem "Czosnku i szafirów" nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile krytyk musi włożyć wysiłku w wypracowanie sobie opinii o danym miejscu. Autorka każdą z restauracji odwiedzała kilkakrotnie, w różnym towarzystwie i porach dnia, często zamawiając te same dania, żeby przekonać się, że ich doskonałość to nie kwestia przypadku. Wypijała litry wina, zjadała kilogramy deserów i, jak sobie wyobrażam, tęskniła za prostym, codziennym obiadem, bez dodatku trufli i homara.

Ruth Reichl w swojej książce obnaża restauracyjny biznes, opisuje też funkcjonowanie takiej medialnej potęgi, jak New York Times. Opowiada o zaletach bycia "kimś" w kulinarnym świecie, ale mówi też o swoim zmęczeniu i chęci powrotu do korzeni, czyli do gotowania.

"Czosnek i szafiry" czytało mi się świetnie, autorka zdecydowanie zna się na jedzeniu i potrafi o nim pisać - niemal czułam zapachy potraw podawanych "U Daniela" i smak najświeższego sushi w "Kurumazushi". Bardzo chciałabym kiedyś polecieć do Nowego Jorku i odwiedzić chociaż jedną z przedstawionych w książce restauracji, ale na razie musi mi wystarczyć lektura - takie rozwiązanie polecam wszystkim miłośnikom kulinariów i niezłej literatury.

A jeśli ktoś w czasie czytania zgłodnieje (swoją drogą, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej), może skorzystać z jednego z zamieszczonych w "Czosnku i szafirach" przepisów. Ten mały prezent od autorki bardzo mi się spodobał.

PS: Całe życie byłam przekonana, że "kluska" jest rzeczownikiem rodzaju żeńskiego. W książce występuje forma męska i po sprawdzeniu w słowniku dowiedziałam się, że poprawne są obie wersje.