niedziela, 4 marca 2012

65- "Tysiąc dni w Wenecji", Marlena de Blasi


wydana przez Wydawnictwo Literackie
Najchętniej ukryłabym fakt, że przeczytałam tę powieść, bo to dosyć żenujący postępek. Ale obiecałam sobie, że odnotuję tu każdą swoją lekturę, więc nie miałam wyjścia.
Pewnie nigdy nie wzięłabym „Tysiąca dni w Wenecji” do ręki, gdyby nie nasz babski wyjazd w góry. Przez kilka dni, czytane na głos, co ciekawsze fragmenty dostarczały nam rozrywki i tematu do kpin. Wszystkie byłyśmy żywo zainteresowane tym, co nowego u Fernando i czy w końcu dojdzie do ślubu między nim a autorką. 

Po powrocie do domu pożyczyłam książkę od L., bo z takimi powieściami jest jak z kiepskimi piosenkami: niby nikt ich nie słucha, ale wszyscy znają słowa; „Tysiącem dni w Wenecji” gardziłam, ale chciałam wiedzieć, jak się skończy.

Według noty na okładce, dzieło Marleny de Blasi to „zaskakujący romans”. Romans na pewno, ale nie doszukałam się w nim niczego zadziwiającego. Cała książka jest opisem nudnawego życia, jakie wiedzie autorka po przeprowadzce ze Stanów do Włoch. Wenecja z pewnością stanowi wspaniałe miejsce do mieszkania, ale ile można czytać o piciu espresso i kupowaniu materiału na zasłony, nawet, jeśli po zakupy trzeba się wybrać łodzią?

Książka jest też reklamowana jako przewodnik kulinarny, ale sporo w tym określeniu przesady. Owszem, znajdziemy w niej kilka ciekawych przepisów i gdyby było ich więcej, pewnie miałabym o niej lepsze zdanie. Niestety, kilka zdań na temat zupy z pomidorów i chleba nie uratuje kiepskiego romansu.
Jedno muszę Marlenie de Blasi przyznać: jest mistrzynią (nad)używania przymiotników. Może, zamiast pisać powieści, powinna stworzyć słownik?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz