czwartek, 7 lutego 2013

"Czosnek i szafiry, czyli sekretne życie krytyka w przebraniu", Ruth Reichl

wydawnictwo Vizja Press & IT
Kto by nie chciał mieć takiej pracy? Do obowiązków Ruth Reichl, krytyka kulinarnego, należało chodzenie do drogich restauracji, zamawianie najbardziej wymyślnych dań, a potem opisywanie wrażeń. Wprawdzie wiązało się to z jedzeniem rzeczy, które nie wszyscy chcieliby znaleźć na swoich talerzach, ale autorce wyraźnie to odpowiadało. Chociaż przez większość życia byłam wegetarianką, chętnie bym jej w tych kulinarnych wycieczkach potowarzyszyła.

Ruth Reichl podchodziła do swojej pracy bardzo poważnie. Nie chcąc być rozpoznana, odwiedzała restauracje w różnych przebraniach. Te stroje zapewniały jej nie tylko anonimowość, ale również, co ciekawe, możliwość przeistoczenia się w kogoś innego. W każdej ze swoich przybranych tożsamości odkrywała cząstkę siebie; niektóre bardzo lubiła, o innych wolałaby zapomnieć. Zakładając suknie swojej matki, nie tylko przekonała się, jak nowojorscy restauratorzy traktują starsze panie, ale też jak sama będzie się zachowywała za kilkadziesiąt lat.

Krytyczka dostrzegła, jak wiele w świecie, w którym chodzi przecież o jedzenie, zależy od sławy, pozycji i wyglądu. Będąc sobą, osobą opiniotwórczą, mogła liczyć na najlepsze kąski - jako cicha, wycofana Betty spotykała się z opryskliwością kelnerów i niedbałością szefów kuchni.

Przed przeczytaniem "Czosnku i szafirów" nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile krytyk musi włożyć wysiłku w wypracowanie sobie opinii o danym miejscu. Autorka każdą z restauracji odwiedzała kilkakrotnie, w różnym towarzystwie i porach dnia, często zamawiając te same dania, żeby przekonać się, że ich doskonałość to nie kwestia przypadku. Wypijała litry wina, zjadała kilogramy deserów i, jak sobie wyobrażam, tęskniła za prostym, codziennym obiadem, bez dodatku trufli i homara.

Ruth Reichl w swojej książce obnaża restauracyjny biznes, opisuje też funkcjonowanie takiej medialnej potęgi, jak New York Times. Opowiada o zaletach bycia "kimś" w kulinarnym świecie, ale mówi też o swoim zmęczeniu i chęci powrotu do korzeni, czyli do gotowania.

"Czosnek i szafiry" czytało mi się świetnie, autorka zdecydowanie zna się na jedzeniu i potrafi o nim pisać - niemal czułam zapachy potraw podawanych "U Daniela" i smak najświeższego sushi w "Kurumazushi". Bardzo chciałabym kiedyś polecieć do Nowego Jorku i odwiedzić chociaż jedną z przedstawionych w książce restauracji, ale na razie musi mi wystarczyć lektura - takie rozwiązanie polecam wszystkim miłośnikom kulinariów i niezłej literatury.

A jeśli ktoś w czasie czytania zgłodnieje (swoją drogą, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej), może skorzystać z jednego z zamieszczonych w "Czosnku i szafirach" przepisów. Ten mały prezent od autorki bardzo mi się spodobał.

PS: Całe życie byłam przekonana, że "kluska" jest rzeczownikiem rodzaju żeńskiego. W książce występuje forma męska i po sprawdzeniu w słowniku dowiedziałam się, że poprawne są obie wersje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz