sobota, 21 kwietnia 2012

72- "Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha", Henry Miller

wydana przez wydawnictwo Noir sur Blanc
Czytałam tę książkę bardzo długo, nie tylko z powodu braku czasu. Są pozycje, których po prostu nie da się połknąć na raz, trzeba się nimi delektować i sięgać po nie będąc w odpowiednim nastroju. Do tej kategorii należy według mnie "Big Sur...", wyjątkowo udany prezent wielkanocny.

Nie znałam wcześniej twórczości Henry' ego Millera, więc nie wiedziałam, czego się po tej książce spodziewać. Opis na okładce sugeruje, że jest to dzieło bardzo zabawne- i rzeczywiście, chwilami śmiałam się w głos. Mój ulubiony fragment dotyczy gotowania potrawki z pingwina- egzotyką dorównuje niemal znalezionemu w innej książce opisowi posady dozorcy wieloryba.
Ale chociaż w "Big Sur..." nie brakuje humorystycznych wątków, to są też całe rozdziały dotyczące poważnych spraw- i już sama nie wiem, które części wolę.


Książka opisuje życie autora w małej miejscowości w Stanach Zjednoczonych, na początku lat czterdziestych dwudziestego wieku. Big Sur stanowi dla pisarza osobisty raj na ziemi, chociaż nie mieszka się tam łatwo- dokuczają warunki pogodowe, spora odległość od cywilizacji i goście, pojawiający się bez zapowiedzi albo zostający w gościnie zbyt długo. Zwłaszcza jeden z przyjaciół Millera, Moricand, dziwak, oryginał, astrolog, sprawia problemy i nie chce się wyprowadzić. Ale czym są te niedogodności, jeśli można mieć dziką przyrodę dookoła, życzliwych sąsiadów w pobliżu, czas na pisanie i inspirujących ludzi wpadających z wizytą? Pisarzowi zazwyczaj wystarcza to do szczęścia, a codzienność w Big Sur jest na tyle ciekawa, że zasługuje na własną książkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz