wtorek, 25 grudnia 2012

"Szaleństwo marszu", Jacques Lanzmann

Wydawnictwo Zysk i S-ka
Kilka dni temu oglądałam tę książkę w księgarni, ale szukałam wtedy prezentu dla przyjaciółki, a nie dla siebie. I dobrze się stało, że jej nie kupiłam, bo wczoraj znalazłam ją pod choinką. Niestety, okazało się, że opis na okładce, bardzo zachęcający, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością...

Lanzmann jest podobno znanym piechurem - ja nigdy o nim nie słyszałam, ale to akurat o niczym nie świadczy. Z notki biograficznej wynika, że miał ciekawe życie, wypełnione przygodami: praca w kopalni w Chile, udział w wojnie, cudowne ocalenie. W międzyczasie zdołał napisać kilka książek, wiele piosenek, a także przejść setki tysięcy kilometrów, zarówno we Francji, jak i w najbardziej egzotycznych miejscach świata. Wydawałoby się, że rzeczywiście będzie miał coś do powiedzenia, a "Szaleństwo marszu" będzie stanowiło kompendium wiedzy na temat pieszych wypraw, niemal świętą księgę piechurów. No cóż...

W książce najbardziej irytował mnie nadęty styl, nieznośna wręcz pycha autora. Lanzmann zdaje się krzyczeć: "Tak, jestem naprawdę cudowny, bo przeszedłem te wszystkie kilometry! Byłem na Saharze! Drżyjcie, narody, bo oto będę głosił prawdę objawioną!". Rozumiem, że pokonanie długich szlaków, wędrowanie tygodniami i mierzenie się z własnymi słabościami są powodem do dumy; sama byłabym dumna z takich osiągnięć. Ale nie po to sięgnęłam po "Szaleństwo marszu", żeby czytać pełen samozachwytu, pseudofilozoficzny bełkot. Spodziewałam się, że w książce znajdę praktyczne informacje i faktycznie, jest tam kilka wskazówek, ale nic odkrywczego: o tym, że w trasę należy brać wodę i założyć wygodne buty, wie nawet przedszkolak. Najważniejszą poradą zdaje się być według autora przestroga przed sypaniem z miejscowymi dziewczynami oraz przewodniczkami, nawet jeśli są wyjątkowo piękne. Pewnie, jeśli chce się wejść na Kilimandżaro, lepiej nie złapać wcześniej jakiejś mało przyjemnej choroby wenerycznej, zwłaszcza, jeśli przykry świąd miałby uniemożliwić pobicie rekordu...

Jeśli czytelnik ośmielił się nie czytać wcześniej żadnej z książek Lanzmanna, nic straconego! "Szaleństwo marszu" zawiera obszerne fragmenty innych dzieł autora, często sprawiające wrażenie wybranych na zasadzie wyliczanki. Liczne zawarte w publikacji zdjęcia mają w prawdzie związek z jej treścią, ale są za to tak złej jakości, że trudno cokolwiek na nich zobaczyć.

Nie mogę nie przyznać, że kilka razy książka mnie zaciekawiła, momentami nawet czytałam ją z przyjemnością. Ostatni rozdział, zawierający opis dwudziestoczterogodzinnego marszu, był naprawdę interesujący - ale to nie wystarczy, żeby zatrzeć ogólne złe wrażenie. Zdecydowanie nie polecam "Szaleństwa marszu", chyba, że ktoś znajduje przyjemność w śledzeniu toku myślenia wyjątkowego bufona ze skłonnościami do okrucieństwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz