niedziela, 21 października 2012

"Carpe Jugulum", Terry Pratchett

wydawnictwo Prószyński i S-ka
W kategorii największej ilości napisanych książek, które nie są gniotami, Terry Pratchett wygrywa w przedbiegach. Za każdym razem, kiedy sięgam po kolejną pozycję z serii "Świat Dysku", dziwię się, że pisarz był w stanie w każdej z nich popisać się humorem, wymyślić oryginalne historie i nie popaść w rutynę i samozadowolenie. Oczywistym jest fakt, iż niektóre z powieści są bardziej, a inne mniej udane, ale jak na kogoś, kto napisał ponad 40 książek, Pratchett osiąga naprawdę dobrą średnią.

W "Carpe Jugulum" bohaterkami są wiedźmy - moje ulubione, obok Straży, postaci ze Świata Dysku. Ich spokojne życie w Lancre przerywa kilka niezbyt pożądanych zdarzeń: przybycie do królestwa rodziny wampirów, pojawienie się Wielce Oatesa, kapłana od siedmiu boleści, a także pewne zamieszanie w kręgu samych czarownic. Największy problem stanowią krwiożerczy goście; Niania Ogg, królowa Magrat, babcia Weatherwax i Agnies starają się zmierzyć z ich obecnością i planami przejęcia kraju. Wampiry są w prawdzie nieco ucywilizowane: nie straszny im czosnek i cytryny, symbolami religijnymi tapetują sobie pokoje, a światło słoneczne traktują jak drobną niedogodność, lecz w kwestiach zasadniczych nie różnią się od swoich pobratymców: najbardziej smakuje im świeża krew. Ponieważ wiedźmom nie podoba się perspektywa życia w królestwie ludzi cokolwiek zimnokrwistych, postanawiają pozbyć się uciążliwej rodziny. Jednak im samym trudno się zorganizować. Królowa Magrat ma małe dziecko, Agnies mieści w swoim ciele nie tylko pokłady czekolady, ale także drugą, mniej uprzejmą osobowość, a babcia Weatherwax czuje, że jej czas dobiega końca. Czy w pokonaniu wampirów pomoże im Wielce Oates, targany wątpliwościami wyznawca Oma? Tego czytelnik musi dowiedzieć się sam.

Nie przeczytałam jeszcze wszystkich książek Pratchetta i bardzo się z tego powodu cieszę. Oznacza to bowiem, że przede mną sporo śmiechu, prób zrozumienia języka Nac mac Feegle' ów i wyobrażania sobie wyglądu Pana Śmierci. Przedzieranie się przez słynne pratchettowskie przypisy, a często przypisy do przypisów stanowi rodzaj sportu, z którego nie chcę rezygnować przez co najmniej kilka najbliższych sezonów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz