wydawca: Fabryka Słów |
Wampiry są ostatnio w modzie… (A może już nie, a ja o tym
nie wiem?) Ale żadni Cullenowie z Pattinsonami, ani czystokrwiści nie umywają
się do naszych swojskich, bo PRL-owskich krwiopijców. Nigdzie indziej na
świecie wampiry nie mieszkają w M-3, nie wspierają narodów socjalistycznych
ciężką pracą w fabryce, ani nie martwią się z powodu braku kartek na jedwab (z
czego uszyć klasyczną pelerynę?!). U Pilipiuka jest swojsko, polsko i naprawdę,
naprawdę zabawnie.
Gosia ma naście lat i dowiaduje się, że jej chłopak wcale
jej nie kocha. Postanawia dać mu nauczkę, popełnia samobójstwo (wpatrzona w
plakat z Limahlem) i budzi się… w trumnie. Szybko zostaje znaleziona przez
miejscowe wampiry i zapoznana z zasadami umożliwiającymi przetrwanie. Owszem,
krwiopijcy oficjalnie nie istnieją, bo przecież są tylko ludowym zabobonem, ale
mimo wszystko muszą się mieć na baczności, bo specjalne komórki SB nie śpią…
Nie wspominając o wrogo nastawionych przedstawicielach własnego gatunku oraz
biegających z bagnetami emerytach.
Zagrożenia zewnętrzne to jedno, ale samo bycie wampirem nie
jest dla Gosi łatwe. Z uwagi na szlacheckie korzenie, postanawia zostać
hrabiną, a to wiąże się z pewnymi obowiązkami: trzeba się odpowiednio
zachowywać, do przemyślenia są też pewne ekscentryczne wybryki, jak na przykład
lesbijski romans z przyjaciółką (niezbyt chętną, bo raz, że podobają jej się
mężczyźni, a dwa, że Gosia formalnie nie żyje).
Do tego dochodzą problemy żywieniowe (owszem, pustki na sklepowych półkach już jej nie dotyczą, ale karmieni socjalistyczną kiełbasą obywatele i obywatelki są nieszczególnie smaczni), kwestie mieszkaniowe (w rodzinnej krypcie panuje mało przytulny klimat) i inne. Ale od czego jest solidarność gatunkowa i mądrość pokoleniowa!
Pilipiuk kpi z "ikon" popkultury, żonglując odniesieniami do "Zmierzchu" czy "Harry'ego Pottera", umieszczając je obok legend o czarnej wołdze i faktów z PRL-owskiej rzeczywistości. Robi to w świetnym stylu, zmuszając czytelnika do hamowania niekontrolowanych wybuchów śmiechu - niektóre postaci są tak absurdalne, że natychmiast budzą sympatię.
Całe szczęście, że autor postanowił zrezygnować z zawodu archeologa na rzecz pisania. Dzięki temu pewnie nie tylko moje mięśnie twarzy zaznały odrobiny treningu.
Jedyna rzecz, jaka mnie irytowała w trakcie czytania, to ilustracje. Wiem, że książki wydane przez Fabrykę Słów zawsze je mają, ale nigdy ich nie lubiłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz