poniedziałek, 28 stycznia 2013

"Wampir z M-3", Andrzej Pilipiuk

wydawca: Fabryka Słów

Wampiry są ostatnio w modzie… (A może już nie, a ja o tym nie wiem?) Ale żadni Cullenowie z Pattinsonami, ani czystokrwiści nie umywają się do naszych swojskich, bo PRL-owskich krwiopijców. Nigdzie indziej na świecie wampiry nie mieszkają w M-3, nie wspierają narodów socjalistycznych ciężką pracą w fabryce, ani nie martwią się z powodu braku kartek na jedwab (z czego uszyć klasyczną pelerynę?!). U Pilipiuka jest swojsko, polsko i naprawdę, naprawdę zabawnie.

Gosia ma naście lat i dowiaduje się, że jej chłopak wcale jej nie kocha. Postanawia dać mu nauczkę, popełnia samobójstwo (wpatrzona w plakat z Limahlem) i budzi się… w trumnie. Szybko zostaje znaleziona przez miejscowe wampiry i zapoznana z zasadami umożliwiającymi przetrwanie. Owszem, krwiopijcy oficjalnie nie istnieją, bo przecież są tylko ludowym zabobonem, ale mimo wszystko muszą się mieć na baczności, bo specjalne komórki SB nie śpią… Nie wspominając o wrogo nastawionych przedstawicielach własnego gatunku oraz biegających z bagnetami emerytach.

Zagrożenia zewnętrzne to jedno, ale samo bycie wampirem nie jest dla Gosi łatwe. Z uwagi na szlacheckie korzenie, postanawia zostać hrabiną, a to wiąże się z pewnymi obowiązkami: trzeba się odpowiednio zachowywać, do przemyślenia są też pewne ekscentryczne wybryki, jak na przykład lesbijski romans z przyjaciółką (niezbyt chętną, bo raz, że podobają jej się mężczyźni, a dwa, że Gosia formalnie nie żyje). 
Do tego dochodzą problemy żywieniowe (owszem, pustki na sklepowych półkach już jej nie dotyczą, ale karmieni socjalistyczną kiełbasą obywatele i obywatelki są nieszczególnie smaczni), kwestie mieszkaniowe (w rodzinnej krypcie panuje mało przytulny klimat) i inne. Ale od czego jest solidarność gatunkowa i mądrość pokoleniowa!

Pilipiuk kpi z "ikon" popkultury, żonglując odniesieniami do "Zmierzchu" czy "Harry'ego Pottera", umieszczając je obok legend o czarnej wołdze i faktów z PRL-owskiej rzeczywistości. Robi to w świetnym stylu, zmuszając czytelnika do hamowania niekontrolowanych wybuchów śmiechu - niektóre postaci są tak absurdalne, że natychmiast budzą sympatię. 
Całe szczęście, że autor postanowił zrezygnować z zawodu archeologa na rzecz pisania. Dzięki temu pewnie nie tylko moje mięśnie twarzy zaznały odrobiny treningu. 

Jedyna rzecz, jaka mnie irytowała w trakcie czytania, to ilustracje. Wiem, że książki wydane przez Fabrykę Słów zawsze je mają, ale nigdy ich nie lubiłam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz