wtorek, 28 stycznia 2014

„Na haju do raju. Życie na Fidżi i Vanuatu”, J. Maarten Troost



Wydawnictwo Dolnośląskie
Kto z nas nie marzy o wyjeździe do raju? Zwłaszcza teraz, kiedy na dworze jest zimno i wietrznie, wyobrażamy sobie piaszczyste plaże, ciepły ocean i drinki z palemką. J. Maarten Troost miał podobne myśli, tłoczny, wiecznie dokądś pędzący Waszyngton go męczył, więc kiedy jego żona otrzymała  możliwość przeniesienia się z pracą zawodową na Vanuatu, długo się nad przeprowadzką nie zastanawiali. Spakowali kilka walizek i polecieli w stronę słońca, nie wiedząc, że czekają ich trzęsienia ziemi, dziwne stosunki klasowe, nadal obowiązujące na wyspie – oraz fantastyczne środki odurzające.

„Na haju do raju” to przyjemna książka, z humorem opowiadająca o życiu w miejscach, które wielu mieszkańców Zachodu wyobraża sobie jako istny raj na ziemi. Jej autor jest starym wyjadaczem w kwestii zwiedzania egzotycznych krajów: był już na wyspach południowego Pacyfiku, zjeździł Chiny, mieszkał też  w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i Danii. Jednak Vanuatu i Fidżi są absolutnie wyjątkowe, można na nich znaleźć pozostałości kolonializmu, ludzi pamiętających czasy aktywnych kanibali oraz kavę. Dużo kavy. Ten halucynogenny napój stał się ulubionym specyfikiem Troosta, pozwalającym zbratać się z sąsiadami, zjednoczyć ze wszechświatem i zrozumieć głębię egzystencji.

Chociaż Troost wspomina o minusach życia na Vanuatu i Fidżi, jego książka jest zabawna i napisana w lekkim stylu. Autor opowiada o wycieczkach do luksusowych kurortów, gigantycznych stonogach i cyklonach z tym samym ironicznym uśmieszkiem na ustach – no tak, zachciało nam się raju, to mamy go w pakiecie ze wszystkimi atrakcjami. Czyta się te historie świetnie, ciesząc się w duchu, że nas podobne problemy nie dotyczą. Miło jest siedzieć w ciepłym mieszkaniu, wzdychając czasami do palm i szumiących fal, ale mając świadomość tego, że nie grozi nam malaria, denga ani atak porywczego wodza. Taka podróż palcem po mapie może nie satysfakcjonuje w pełni, ale zapewnia rozrywkę i wybuchy śmiechu, zwłaszcza, kiedy czyta się o języku bismali, w  którym papież nazywa się „numer wan Jesus Man”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz