sobota, 25 sierpnia 2012

"I wciąż ją kocham", Nicholas Sparks

wydana przez Wydawnictwo Albatros
Ojej. Ojej, co za gniot! Przykro mi to pisać, ale dawno już nie czytałam tak kiepskiej książki. A wydawało mi się, że kiedyś podobała mi się któraś z powieści Sparksa, chyba "Pamiętnik"; nie wiem czy to "I wciąż ją kocham" jest taka słaba, czy też wtedy byłam inną osobą.

Nie jestem pewna, co najbardziej mnie w tej książce irytuje: kiczowata historia, papierowi bohaterowie czy może straszne grafomaństwo. Co drugie zdanie można by bez trudu umieścić w tanim romansidle z kiosku; Sparks wygrywa w przedbiegach w kategorii największego zagęszczenia epitetów na stronę. I to nie byle jakich epitetów: lubuje się szczególnie w wyrażeniach takich, jak: "poranne trele", "łagodne światło poranka" czy "czyste białe światło, zapierające dech w piersi".

Kiedy przeczytałam streszczenie na okładce, wydawało mi się, że historia może być ciekawa: on, zawodowy żołnierz, ona, studentka, poznają się w jego rodzinnym mieście. Dzieli ich wszystko: pochodzenie, wykształcenie, poglądy na życie, a jednak zakochują się w sobie. Potem jego przepustka się kończy, chłopak musi wracać do Niemiec, gdzie stacjonuje, ale udaje im się utrzymać kontakt. Oboje czekają na koniec służby, ale, po wydarzeniach z 11 września, John postanawia zostać w armii na kolejne dwa lata. Odległość nie sprzyja uczuciu i w końcu do jednostki przychodzi list, w którym Savannah wyznaje, że zakochała się w kimś innym.

Teoretycznie, mogłaby powstać z tego niezła książka. Sparks umieścił w niej i wątek miłości między osobami z dwóch różnych światów, i problem niepełnosprawności intelektualnej, i fragmenty poświęcone rozterkom zawodowych żołnierzy. Co z tego, skoro polał to wszystko obrzydliwym, mdłym sosem i udekorował kiczowatymi dodatkami. Jego bohaterowie są albo idealni (Savannah i jej przyjaciel Tim: uczciwi, religijni, poświęcający się dla dobra innych), albo walczą ze swoją naturą  i spektakularnie przechodzą na jasną stronę mocy, krocząc w kierunku zachodzącego słońca i powiewającej flagi (John). Co za dużo, to niezdrowo.

Podobno na podstawie powieści powstał film. Podejrzewam, że może to być jeden z tych niewielu przypadków, kiedy adaptacja jest lepsza od pierwowzoru; bardziej już tej historii nie da się zepsuć.

Zdecydowanie nie polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz