wydana przez Wydawnictwo Zyski i S-ka |
Muszę przyznać, że książka nieszczególnie mi się podobała. Brakuje jej lekkości, a z treści wyziera poczucie beznadziei i uwięzienia. Autorka mieszkała w Papui-Nowej Gwinei razem z mężem, pozornie ciesząc się z egzotyki i wspaniałych warunków do malowania, ale tak naprawdę tęskniąc za wyjazdem, cywilizacją i ciekawszym życiem.
Birucie Markuzie trzeba oddać ciekawość świata i otwartość na obcą kulturę, a także szacunek dla miejscowych zwyczajów; jednak, pomimo atrakcyjności otoczenia, kobieta nie czuła się na wyspie całkiem szczęśliwa i można to wyczuć w trakcie lektury. W zasadzie mnie to nie dziwi, bo egzystencja w Lea była dosyć monotonna, pogoda dokuczliwa dla nienawykłych do upałów Europejczyków, a wieści z kraju niepokojące (dzienniki obejmują lata 1984-1989).
Książka ma nieco przygnębiający klimat, ale zawiera też sporo interesujących informacji na temat Papui-Nowej Gwinei: zwyczajów jej rdzennych mieszkańców oraz licznych przybyszów zza granicy, sztuki i kultury, z jaką stykała się autorka. Dużym atutem dzienników są zawarte w nich zdjęcia, zamieszczone na końcu publikacji - uroczo amatorskie, ale przedstawiające wiele opisywanych przez Birutę Markuz elementów.
"Dziennik z prowincji świata" nie należy może do najlepszych przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie książek, ale poleciłabym go osobom ciekawym świata, zafascynowanym dalekimi podróżami i obcymi kulturami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz